Jedni uwielbiają śmiać się do rozpochu w trakcie telewizyjnych seansów, podczas gdy drudzy mają pociąg do przenikliwego strachu. Jak zatem pogodzić obie zwaśnione grupy ludzi? Zaproponować im hybrydę w postaci komediowych horrorów! To właśnie im poświęcę trochę czasu pisząc niniejszy felieton. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, iż wiele tytułów pominę z tego względu, że nie wszystkie zdołałem do tej chwili poznać. Niemniej jednak wymienię te, które w niezwykły sposób zapadły mi w pamięci. Oto i one!
"I am alive" jest grą z gatunków survival horror. W nasze ręce trafia żywot mężczyzny, który powraca do zniszczonego przez trzęsienie ziemi Chicago. Na jego drodze mnóstwo przeszkód, które należy pokonać. Wyposażony w pistolet i łuk, do których amunicji ma jak na lekarstwo, zmagać będzie się wrogo nastawionymi mieszkańcami popadłego w ruiny miasta. W większości "I am alive" zasługuje na tytuł sprawnie przygotowanej platformówki, a całości dopełniają elementy przygodowe.
Dopóki nie zagrałem, nie miałem pojęcia czym jest Lone Survivor. Przeczytałem pochlebną recenzję w CDA (co ważne - w zasadzie pozbawioną obrazków), gdzieś tam w oko wpadła inna pozytywna opinia (że oto pojawił się płaski survival horror, który mimo monstrualnych pikseli potrafi solidnie przestraszyć) potem okazało się, że piąta edycja Humble Indie Bundle posiada w sobie właśnie ten tytuł. Skoro taki dobry, to chyba trzeba spróbować? Trzeba. Bo dobry. Powiadam!
Ostatnio pisałem o moich ulubionych nawiązaniach do kultury masowej w grze Alan Wake więc teraz chciałbym skupić się na serialu, który tam wymieniłem. Serial jest dość stary i nie emitowany (na chwilę obecną) na żadnej znanej mi stacji, więc jeśli nie znacie nikogo kto jest fanem takich klimatów a miał magnetowid i odkodowaną Cyfrę + w latach 90, to jedyną znaną drogą do zgłębienia jego oryginalności jest zakupienie go – na szczęście na allegro są dostępne przeróżne wersje wszystkich serii oraz filmu pełnometrażowego.
There is a fifth dimension beyond that which is known to man. It is a dimension as vast as space and as timeless as infinity. It is the middle ground between light and shadow, between science and superstition, and it lies between the pit of man's fears and the summit of his knowledge. This is the dimension of imagination. It is an area which we call the Twilight Zone.
W zeszłym tygodniu przedstawiłem Wam pokrótce jeden z najbardziej kultowych seriali wszech czasów, a mianowicie Miasteczko Twin Peaks. Ta niepokojąca produkcja ma jednak co najmniej jednego równie interesującego konkurenta, jeżeli chodzi o niepokojącą, pełną absurdalnych zdarzeń historię na granicy jawy i snu. Mam na myśli miniserial stworzony przez Larsa von Triera i zatytułowany Królestwo. Z pewnością przypadnie on do gustu wszystkim miłośnikom psychodelii…
Pozostało zaledwie kilka dni do polskiej premiery najnowszego filmu Ridleya Scotta. Aby jak najlepiej przygotować się na tę okazję, obejrzałem pierwszą część sagi o Ellen Ripley i zabójczych ksenomorfach… po raz ósmy w moim życiu. Nie mam wątpliwości – Obcy jest filmem doskonałym, niedoścignionym przez wiele współczesnych superprodukcji. Co takiego czyni go wyjątkowym?
Strach. Ludzie z natury lubią się bać. Są tacy, którym wystarczy wyskok z ciemnego zaułku obleśnego potwora pokrytego śluzem, dodatkowo wspomaganego przez kilka macek i wykręconą mordę. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby pokraka stanęła 30 centymetrów przed samym bohaterem, otworzyła swoją śmierdzącą od ludzkiego mięsa (i resztek zawartych na zębach) gębę, opluła go i przez kilka sekund darła wniebogłosy. Potem wystarczyłoby ją wykończyć i ruszyć dalej. Drugim to nie wystarczy. Im potrzeba bardziej wyrafinowanej metody straszenia, czegoś subtelnego, a zarazem tak brutalnego, jak powyższy opis. Hm, tak, znam taką rzecz. To Dead Space!
Budzisz się w nieznanym domu, za oknem panuje mrok rozjaśniany od czasu do czasu uderzeniem pioruna. Nie możesz sobie przypomnieć, jak znalazłeś się w tym miejscu. Po krótkiej eksploracji znajdujesz zwłoki obcego mężczyzny. Zaczynasz odczuwać wszechogarniający lęk i niepewność… Brzmi znajomo? Jak najbardziej. Podobne motywy przewijały się już w wielu grach i filmach, ale jest co najmniej kilka powodów, dla których warto zapoznać się z niezależną produkcją Home. Jeśli lubicie opowieści z dreszczykiem i przygodówki, to powinniście przyjrzeć się jej bliżej…
W zeszły piątek pecetowa wersja Alana Wake’a pojawiła się na półkach sklepowych w całej Polsce. Dla mnie była to okazja, żeby przypomnieć sobie tę świetną produkcję, która była jednym z powodów, dla których zdecydowałem się na zakup swojej pierwszej stacjonarnej konsoli - Xboxa 360. Do niedawna był to exclusive, teraz pecetowcy również mogą się cieszyć Alanem. Niestety posiadacze PS3 w dalszym ciągu mogą obejść się smakiem. Rozgrywka była równie przyjemna jak za pierwszym razem. Udało mi się ukończyć grę ponownie, tym razem na najwyższym poziomie trudności, w wyniku czego powstała ta oto recenzja.
Panie, Panowie - przyznaję się bez bicia i zastraszania: nieczęsto w kinie bawię się aż tak dobrze, jak na wczorajszym seansie Domu w głębi lasu. W tym roku zdarzyło się to tylko na Nietykalnych i Odlotach Cheyenne'a (bo słowo "zabawa" nie do końca pasuje do świetnych, ale wywołujących inne emocje: Dziewczyny z tatuażem, Róży czy Wstydu). Dom w głębi lasu to piekielnie pomysłowa i niezwykle satysfakcjonująca laurka dla horroru oraz jego miłośników. Rzecz, której żadnej szanujący się pochłaniacz amerykańskiej rozrywki nie powinien ominąć.