Strażnicy galaktyki na gameplayu mają się nieźle. Znacie juz opinię eJaya na temat filmu, przeczytaliście również "co za banda frajerów" i co nieco o soundtracku. Ja dorzucę swoją recenzję, ale nie będę się bronił przed spoilerami, które rozpoczną się od trzeciego akapitu. Wcześniej będzie krótko o tym, że Marvelowi znowu sie udało. Strażnicy galaktyki to encyklopedyczny przykład udanej, wysokobudżetowej i wysokooktanowej rozrywki na lato - jeśli jeszcze się wahacie, nie błądźcie dłużej. Jest to najprawdopodobniej najlepszy blockbuster tego lata, więc do kina raz raz!
Nie będę czarować. Komiks Strażników Galaktyki znam z zaledwie kilku obrazków i jeśli miałbym sobie przypomnieć jakiś element, który wpadł mi w oko, byłby nim strzelający z blastera szop gadający ludzkim głosem. Ten sam szop zresztą sprawił, że zwiastun filmu Jamesa Gunna bardzo mi się spodobał. Choć do premiery obrazu podchodziłem raczej chłodno i bez większych oczekiwań - ściskałem po cichu kciuki, aby reżyser przywrócił blask szlachetnemu gatunkowi, który zatracił się gdzieś po drodze pośród ekranizacji kolejnych komiksów.
Jamesowi Gunnowi ta sztuka się zdecydowanie się udała. Udała się nie dlatego, że miał wór wypełniony po brzegi banknotami, a dlatego, że kino potrzebowało takiego obrazu. Strażnicy Galaktyki to – pomijając komiksowy rodowód – wypisz wymaluj klasyczna space opera z zabawnymi i dobrze zapadającymi w pamięć bohaterami.
"Mad Max: Fury Road" to film, który przez fanów postapokalipsy jest wyczekiwany od wielu, wielu lat. W końcu otrzymaliśmy pierwszy zwiastun, który został przygotowany specjalnie na Comic-Con. Pierwsze wrażenia? Zachwyt! A jak może być z pełnym filmem?
Stworzyć udany reboot to rzecz niesłychanie trudna i raczej mało prawdopodobna we współczesnym Hollywood. A bardzo dobry sequel do udanego reboota można już traktować jako prawdziwy rarytas. Tak się jednak składa, że finansowym macherom z Los Angeles udało się wydać do kin produkt nie tylko trzymający poziom, ale również autonomiczny, wciąż świeży i dający zwykłą radość z oglądania. Ewolucja Planety Małp powinna bez problemu powalczyć o miano hitu tego lata.
Jeżeli komuś z Was podobała się Geneza (mi bardzo!) to na nową odsłonę serii powinien udać się jak najszybciej. Nowemu reżyserowi udało się bowiem zachować klimat i ducha poprzednika, co za tym idzie – Ewolucja jest obrazem bardzo mocno osadzonym w kategorii science-fiction, ale próbuje przy okazji ukazać uniwersum w sposób bardzo realistyczny, a przy tym nieprzesadzony. Temu zadaniu podołał wcześniej Rupert Wyatt, obronną ręką wyszedł również Matt Reeves, który powinien być przez Was znany z racji Cloverfielda (w Polsce wyświetlany jako „Projekt Monster”). Reeves na całe szczęście nie zakrztusił się dodatkowym milionami dolarów i starał się jak mógł, aby widowisko było treściwe, ale także pouczające.
The Journeyman Project 3 to jedna z moich ulubionych serii przygodówek. Trzecia odsłona cyklu, Legacy of Time zabiera nas ponownie w przeszłość, żeby uratować przyszłość.
Od piątku w kinach "Teoria wszystkiego" - nowy film Terry'ego Gilliama, wizjonerskiego twórcy z szalonymi i ekstrawaganckimi pomysłami. Co tym razem wymyślił były członek grupy Monthy Pythona?
Mogliście już przeczytać mocno przedpremierową recenzję Godzilli autorstwa bukinsa, ale on ma różne tajne prasowe przepustki, więc jego tekst się nie liczy :). Mój oczywiście się liczy, bo powstał na bazie pokazu dla ludożerki, który odbywał się wczoraj we wszystkich Imaksach. Okazji do nowego przywitania się z panem Godzillą nie mogłem przepuścić, a jednym z efektów przeżytego seansu jest ten tu oto tekst. Innym efektem jest (spoiler!) zadowolenie.
Kto by się spodziewał, że tak niesamowitego artystę, tworzącego tak bardzo psychodeliczną sztukę, dopadnie tak strasznie zwyczajna śmierć... H.R. Giger zmarł w szpitalu na skutek obrażeń po niefortunnym upadku ze schodów.
Gdyby babcia miała wąsy to by była dziadkiem - te stare, polskie przysłowie znajduje swoje odniesienie do Transcendencji. Gdyby reżyserię powierzyć komuś bardziej doświadczonemu, niewykluczone, że mielibyśmy do czynienia z klasykiem science-fiction. Połączenie człowieka z komputerem to fundament o wręcz nieograniczonym potencjałem emocjonalnym, który mógłby ujawnić wszystkie zachcianki ludzkości – od tych przyziemnych, po te bardziej perwersyjne. Gdyby poszukać tytułu, który mógłby zasugerować właściwy kierunek scenarzyście i reżyserowi Transcedencji, bez wahania wskazałbym na Człowieka-widmo Paula Verhoevena. Efekt, który zobaczyłem w kinie jest jednak zupełnie odwrotny, choć niepozbawiony pewnego uroku.
Obraz Wally'ego Pfistera (po polsku będzie to Fyster czy Fajster?), który do tej pory odrabiał za kamerą lekcje u Christophera Nolana, to historia geniusza pracującego nad stworzeniem doskonałej sztucznej inteligencji. W wyniku zamachu doktor Will Caster zostaje napromieniowany, co skutkuje niekorzystną diagnozą – pozostaje mu miesiąc życia. Żona naukowca nie mogąc pogodzić się z tym wyrokiem postanawia wraz z przyjacielem przetransferować świadomość męża do komputera. Will w wersji cyfrowej, mimo początkowych niedoskonałości, chce się rozwijać i koniec końców – trafia ostatecznie do globalnej sieci. Bach, zaczyna się bajka i podbój ludzkiego gatunku.
Już w piątek do kin wchodzi "Transcendencja" - intrygujący film science fiction w reżyserii Wally'ego Pfistera (operator i współpracownik Christophera Nolana) z główną rolą Johnny'ego Deppa, który trafia w dość niecodzienny sposób do cyberprzestrzeni. Wirtualna rzeczywistość od lat dostarcza twórcom kolejnych doznań i pomysłów.