Kinowe Uniwersum Marvela przez ostatnie lata znacząco się rozrosło. Śledzenie wszystkich jego trybików potrafi zmęczyć nawet największych fanów superbohaterów, zwłaszcza, gdy nie ograniczamy się wyłącznie do filmów i chcemy być także na czasie z serialami. Prawda jest jednak taka, że nie wszystkie wchodzące w skład MCU tytuły warto oglądać. Choć wśród sygnowanych logiem Domu Pomysłów produkcji telewizyjnych znajdziemy świetne perełki, są tam także projekty, które okazują się zwyczajną stratą czasu.
Czy w obliczu braku blockbusterów więcej wybaczamy filmom produkowanym na potrzeby platform streamingowych? Niewykluczone, wszak wystarczyło kilka miesięcy, by mocno zatęsknić za wielkim ekranem w ciemnej sali, gdzie doświadczenie filmowe jest zupełnie inne od tego kanapowego. W zwykłej, kinowej codzienności netfliksowy film Power zapewne dostałby ode mnie nieco niższą ocenę. Ale dopóki świat nie dostanie filmu Tenet, bardzo efektowny Power musi wystarczyć jako namiastka tego, czym zwykły atakować nas latem wytwórnie filmowe.
Project Power (oryginalny tytuł jest ciut dłuższy) to przykład produkcji, która stawia dużo większy akcent na techniczną stronę widowiska, niż scenariusz. Historia jest bardzo prosta i służy tylko jako napęd do pokazywania sekwencji godnych kinowej sali. Netflix wlał budżet w efekty, zdjęcia i udźwiękowienie. No i w dwa znane nazwiska. Reszta produkcji została zabrana z kosza z przecenami, ale efekt końcowy jest zaskakująco strawny.
Wow. Niby wiedziałem, czego się spodziewać (film ma na karku prawie 2 lata), ale Mandy i tak zdołała mnie zaskoczyć. Cytując Stefona z Saturday Night Live, tu jest wszystko - seks & przemoc, retro klimat, cudowne kadry, posępna muzyka, animacja, własnoręcznie wykonany topór, walka na piły łańcuchowe, demoniczni motocyklowcy, no i ten szalony Cage. Pierwszego filmu Panosa Cosmatosa, Za czarną tęczą, nie widziałem, ale podobno dużo jest tu wspólnych elementów. Z tą różnicą, że to Mandy zyskała status niemal kultowy, a debiut nie.
Netflix całkiem nieźle wykorzystuje nieobecność wysokobudżetowych kinowych premier, serwując dużo oryginalnych, filmowych produkcji, z których część spokojnie mogłaby spróbować podbić duży ekran. No, przynajmniej teoretycznie. The Old Guard, ekranizacja komiksu Grega Rucki, który sam przerobił swoje dzieło na filmowy scenariusz, należy do tej kategorii. To film o sporym potencjale, ze znanymi nazwiskami, wypełniony akcją i jednocześnie pozostawiający zdecydowanie za duży niedosyt.
Oryginału nie znam, nie wiem więc, jak dużo rzeczy zostało zmienionych na potrzeby filmu, ale The Old Guard musi być dosyć lubianą i popularną za oceanem serią, bo krytycy i widzowie w USA są dla filmu Giny Prince-Bythewood przychylniejsi niż ci na Starym Kontynencie. I być może moja "ignorancka europejskość" sprawiła, że nie jestem filmem zachwycony. Na szczęście bawiłem się na tyle dobrze, by ten tekst w ogólnym rozrachunku miał pozytywny wydźwięk.
Nie oglądaj tego! Żałuję, że nie posłuchałem wskazówki jakiegoś biednego pracownika wstawiającego rzeczy na netfliksie. Okazuje się, że tytuł tej produkcji jest ostrzeżeniem. Mamy bowiem do czynienia ze strasznie kiepskim serialem.
Są takie piątkowe wieczory, że chcesz wyłączyć wyższe funkcje umysłowe, rozwalić się na kanapie, otworzyć piwo i obejrzeć zabawny, niezobowiązujący, dobrze zrealizowany film. W standardowym weekendowym wydaniu tego typu potrzeba byłaby zapewne zrealizowana za pomocą wieczornego seansu w multipleksie, po którym będzie miała miejsce wizyta w pubie. Albo odwrotnie. Wielu z nas jednak zostanie w domu, wpasuje się w to dobrze znane wgłębienie po prawej stronie kanapy, uruchomi Netfliksa i wybierze np. film Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. I nie będzie to wcale taki najgorszy wybór.
Jaka Eurowizja jest, wszyscy wiecie. Bardzo europejska i bardzo kiczowata. I jako taka ma wielu fanów - jedni lubią ten konkurs ironicznie, a inni są prawdziwymi fanami. W tym roku z wiadomych przyczyn Eurowizja się nie odbędzie, ale z pomocą przychodzi reżyser Polowania na druhny, który razem z tytanem współczesnej komedii, Willem Ferrellem, zaprasza na fabularyzowaną wersję wydarzenia.
Lubię seriale z młodocianymi bohaterami. Takie z pomysłem, niezbyt infantylne, z pewną dawką magii. Nie wiem czy to zawsze siedziało w mojej naturze, a może to efekt starzenia się, dodatkowo wzmocniony czekaniem na narodziny córki, ale dzieciaki w odcinkowych historiach są super. Netflix ma całkiem sporo tego typu produkcji, które z zamiłowaniem odkrywałem na przestrzeni ostatnich miesięcy. Zapraszam na krótkie zestawienie "młodocianych netflix original series" w kolejności od najgorszego do najlepszego.
Film Szkoła melanżu (oryginalny Booksmart można przetłumaczyć np. na Mole książkowe i byłby to lepszy tytuł, ale też trudniejszy do sprzedania) pojawił się na świecie wiosną 2019 roku i z miejsca miał przed sobą trudne zadanie. Na polu szalonych, wulgarnych komedii o imprezowaniu musiał zmierzyć się z Grzecznymi chłopcami, który to film był dużo łatwiejszy do wypromowania. Efekt - o Szkole melanżu mało kto mówił, a szkoda, bo jest to równie zabawna produkcja pokazująca oklepany temat z nieco innej strony.
HBO jest znane z produkowania mniejszej ilości treści niż Netflix, ale zazwyczaj ta treść jest wyższej jakości. No i raczej ogranicza się do seriali i dokumentów, podczas gry "czerwone N" wypluwa dziesiątki produkcji miesięcznie, a wśród nich wiele filmów. HBO na szczęście od firmowania pełnometrażowych produkcji nie stroni, czego dowodem jest najnowsza premiera z logo HBO Films - Zła edukacja z Hugh Jackmanem. Obraz reklamowany jest jako czarna komedia, ale więcej prawdy będzie w uznaniu jej za dramat z delikatnymi elementami humoru. Zaś najwięcej prawdy jest w samym scenariuszu, bowiem Zła edukacja jest filmem bazującym na faktach.
[uwaga, będą małe spoilery]
Wyjątkowe czasy nastały, skoro debiut filmu na Netfliksie urasta do miana największej premiery miesiąca, a może i wiosny. Z drugiej strony, nawet gdyby wszystko funkcjonowało normalnie, to Netflix miałby się czym chwalić - Chris Hemsworth jest gwiazdą pierwszego sortu, a bracia Russo po sukcesie dwóch ostatnich części Avengers są w stanie wywindować do pierwszej liginiemal każdy projekt. Tak sobie zatytułowany film Tyler Rake: Ocalenie (co i tak jest trochę lepsze niż niezwykle nijaki oryginalny tytuł Extraction) okazał się filmem, który bez problemu zajmuje miejsce wśród najlepszych obrazów sygnowanych logo Netfliksa. I wcale nie dlatego, że konkurencja jest słaba.
Tyler Rake: Ocalenie to reżyserski debiut Sama Hargrave'a, kaskadera i koordynatora scen akcji, który pracował m.in. przy Wojnie bohaterów i Endgame. Tam poznał braci Russo i Chrisa Hemswortha, a panowie zaszczycili swoimi nazwiskami jego pierwszy film. Efekt jest podobny, co przy okazji Johna Wicka - gdy kaskader bierze się za kino akcji, to można być pewnym, że od strony realizatorskiej i wizualnej będzie przekonująco, efektownie i brutalnie. Tyler Rake nie jest aż tak dobry jak John Wick, ale momentami brakuje niewiele.