Legendy Polskie Allegro pod względem muzycznym
Rozmawiamy z Malukah - artystką i kompozytorką uwielbianą przez graczy
Najlepsza muzyka w grach: The Elder Scrolls IV: Oblivion
Retro electro, czyli elektronika z VHS kontraatakuje!
365 dzień na Ziemi, czyli mój rok na Gameplay'u.
Jak wydawane są soundtracki z gier (dyskusja) - Słowo na niedzielę(44)
Trzy lata czekaliśmy na nowy album dowodzonej przez Jonathana Davisa ekipy. Korn właśnie wydał krążek zatytułowany The Nothing, a fani poznali odpowiedź na pytanie "czy zaskakująco udana poprzednia płyta była wypadkiem przy pracy?". Ta odpowiedź to "wszystko wskazuje na to, że nie był to przypadek, bo 13. album w karierze Korna znowu jest całkiem niezły".
The Nothing powstawał w trudnym okresie - w roku 2018, po 4 latach od rozwodu i po wielu narkotykowych problemach, zmarła żona Davisa. Wokalista, niczym rasowy artysta, swoją żałobę i cierpienie przekuł w muzykę. Album traktuje więc o pustce i mrocznych stronach ludzkiej egzystencji. Wydawałoby się więc, że ma szansę być innym od poprzedników, prawda?
Takiego albumu, jakim jest Fear Inoculum amerykańskiej grupy Tool, nie da się choćby wstępnie ocenić po jednym czy dwóch przesłuchaniach. Publikowane na wyścigi recenzje w dniu 30 sierpnia, kiedy miała miejsce premiera oczekiwanego od ponad 13 lat wydawnictwa, miały sens tylko w przypadku wnikliwych odsłuchów przedpremierowych. Mimo tego, że zapoznałem się z płytą wcześniej, to do napisania tekstu musiałem dojrzeć. Ale czym jest kilka dni "opóźnienia" wobec ściśniętych pośladów, jakie mieli fani przez dłużej niż dekadę?
Tool to chyba jedyny na świecie zespół grający muzykę z pogranicza metalu, rocka i artystycznych zapędów szalonego bajarza-mitomana, który jest w stanie wywołać taką sensację na rynku. Przez długie lata czekaliśmy, Maynard i koledzy na zmianę robili sobie jaja i mówili prawdę o powstającym dziele, twórcy memów mieli używanie, wyrastały clickbaitowe artykuły typu "co wiemy o nowej płycie Toola"... A gdy Fear Inoculum w końcu ujrzało światło dzienne, to natychmiast wskoczyło na pierwsze miejsca sprzedaży w dziesiątkach krajów, strącając ze szczytu gwiazdy pop w rodzaju Eda Sheerana i czy innej Ariany Grande. I wygenerowało przy okazji nowe memy.
Ile razy słyszeliśmy obietnice muzyków w stylu "nasz nowy album będzie w stylu X", albo "wracamy do korzeni, znowu gramy ciężką muzę" i tym podobne? Członkowie grupy Slipknot też są winni tego typu zagrywek, ale nawet ich najsłabszy album - All Hope Is Gone - ma na tyle dużo do zaoferowania, że wielu fanów wybaczyło im buńczuczne zapowiedzi. Oczywiście ci, którzy oczekiwali czegoś na miarę debiutu lub Iowy do tej pory byli niezadowoleni. We Are Not Your Kind, nowy album zamaskowanej ekipy, robi co może, by wszystkich fanów pogodzić. I dokłada od siebie tyle dodatkowej agresji, zaskoczeń i frajdy, ile się tylko da.
Szósty album Slipknota już jest sukcesem - świetne recenzje i rekordy sprzedaży ma zaliczone, muzycy są zadowoleni, fani w większości również. Ja należę do tej grupy słuchaczy, która na szczycie stawia album Vol. 3 - The Subliminal Verses, a do płyt z 1999 i 2001 roku w zasadzie nie wraca. Mój Slipknot to ten łączący tytaniczne riffy, niedźwiedzi wrzask, nastrojowe melodie i łagodny wokal. We Are Not Your Kind to mój Slipknot.
Motyw ukrywania swojej tożsamości za jakiegoś rodzaju maską jest w muzycznym środowisku na tyle popularny, że można rzec - ograny. Slipknot, Ghost, The Knife czy Sia to tylko garstka znanych wykonawców, którzy chcieli chronić swoją prywatność (nawet jeśli ostatecznie z ukrywania wizerunku za dużo nie zostało). Zespół Sleep Token wpisuje się w ten trend, ale jako ekipa jeszcze niezbyt znana aurę tajemniczości utrzymuje bez większych problemów. Dodatkowo wszystko to jest częścią większej historii, mrocznego świata, którego mieszkańcami są sami muzycy (a w konsekwencji również fani).
O co chodzi? Lider grupy, znany tylko jako Vessel, jest odpowiedzialny za przygotowanie świata do nadejścia istoty zwanej Sleep (choć oficjalnie nie ma tłumaczenia, które oddałoby specyfikę prawdziwego imienia tego bóstwa (?)). On i jego mroczni współwyznawcy z zespołu za pomocą muzyki czczą siły potężniejsze niż wszystko, co możemy sobie wyobrazić, a przekraczanie gatunkowych granic jest sposobem na skuteczne przekazanie tej siły.
Tytuł tego wpisu jest tak prostolinijny, jak jego bohater. I gdybym pokusił się o napisanie recenzji tuż po premierze płyty, po może dwóch przesłuchaniach całości, wydźwięk byłby inny. Mniej pozytywny. Pozbawiony tytułu, posiadający minimalistyczną okładkę siódmy album grupy Rammstein, zaczyna przemawiać do słuchacza dopiero po dłuższym obcowaniu. Tak zresztą dzieje się z wieloma płytami, ale dopiero teraz czułem się gotowy, by o "białym albumie" Niemców napisać na blogu. A zatem - los!
10 lat, które minęło od premiery Liebe Ist Für Alle Da, zdaje się być niesłyszalne w muzyce zawartej na nowym krążku. Wątek został podjęty w miejscu, gdzie panowie przerwali zabawę poprzednim razem. I jednocześnie doświadczenie, jakie zdobyli po drodze (zespół Emigrate, solowy projekt Lindemann), bardzo mocno wpływa na to, jakim albumem jest płyta numer 7.
Tu miała pojawić się recenzja solidnego brytyjskiego post-punku (czyli na nasze: rocka granego przez niegdysiejszego punka) tworzonego przez Franka Cartera, ale plan został zmieniony, bo zupełnie przypadkiem na mym radarze pojawił się zespół Silver Snakes. Ten wywodzący się z Los Angeles kwartet (na scenie jest ich czterech, ale tak naprawdę SS to dziecko jednego faceta, Alexa Estrady) właśnie wydał swój czwarty album zatytułowany Death and the Moon, a ja momentalnie utonąłem w jego industrialnej głębi i postanowiłem się tym przeżyciem podzielić.
Silver Snakes zaczynali jako miły rockowy zespół, by na kolejnych dwóch płytach nabrać ciężaru i rozszerzyć swój muzyczny arsenał. Ale dopiero EPka z 2017, na której jest fajny cover utworu Come Undone, zrobiła się elektroniczna, kanciasta, syntetyczna i jednocześnie niepozbawiona swoistego garażowego pazura. W końcu przyszedł czas na nowy longplej, który ciężkimi buciorami włazi do bajora stworzonego przez Nine Inch Nails, a potem pogłębionego przez grupy Filter i Stabbing Westward, z dodatkiem współczesnego Gary'ego Numana. Wielce pozytywna niespodzianka!
Poza Wielką Brytanią, w Europie jest chyba tylko jeden kraj, który z powodzeniem wypluwa z siebie masę świetnych rockowych zespołów. Część z nich jako-taki rozgłos zdobyła (Deus), część radzi sobie coraz lepiej (Triggerfinger), a część znana jest raczej niewielkiej liczbie osób (Wallace Vanborn). Raketkanon wydali niedawno trzeci album, ale chyba nadal siedzą w dziale dla muzycznych hipsterów. Spróbuję to zmienić.
Raketkanon. O, jaka świetna nazwa! Oznacza, oczywiście, działo rakietowe i idealnie pasuje do typu muzyki granej przez czterech zdolnych facetów. Jest wybuchowo, drapieżnie, z potężną dawką szaleństwa i dosyć niecodziennie. Wszystkie trzy do tej pory wydane albumy charakteryzują się trzeba rzeczami: tytuły piosenek to zawsze imiona, teksty są bez sensu (to po prostu bełkot przypominający język angielski), a muzyka stoi w rozkroku między melodyjnym rockiem a post-alt-metal-punk-synth-core'em.
Nine Inch Nails to mój ulubiony zespół. Trent Reznor to mój ulubiony muzyk. Jego twórczość nadal kwitnie i zahacza o coraz to nowe rejony, ale - jak to z żyjącymi klasykami bywa - największą estymą cieszą się dzieła starsze. O The Fragile, najlepszym albumie świata, napisałem kilka lat temu. O The Downward Spiral, albumie numer dwa, jeszcze nie było okazji. Aż do teraz, bowiem ta płyta dwa dni temu skończyła 25 lat.
NIN zaczęło swój muzyczny żywot jako demoniczna wariacja na temat synth-popu, by po trzech latach na EPce Broken stać się zespołem industrialowym, metalowym. Ale dopiero 8 marca 1994 roku Trent Reznor pokazał wszystkim, czym Nine Inch Nails może być i z jak ogromną siłą uderzy w muzyczny rynek. I całe szczęście.
Każdy z nas mógłby bez problemu cofnąć się o kilkanaście lub więcej lat i wskazać jakiś jeden rok, gdy na rynku pojawiło się mnóstwo ważnych dla niego/niej albumów autorstwa wielu zdolnych artystów. Takie działanie łatwo może wpisać się w poetykę marudzenia z serii "dawniej było lepiej, teraz nie ma niczego ciekawego". Ja jestem daleki od tego typu stwierdzeń, ale muszę przyznać, że 1999 był zaiste ognisty.
Bliska memu sercu muzyka 20 lat temu trzyma się dzielnie do dzisiaj - do tych albumów, albo innych dzieł tych wykonawców, wracam bardzo często. Ale żeby nie być tak bardzo jednostronnym, gitarowym, rockowym, metalowym czy alternatywnym, wskażę jeszcze kilka innych kilerów, którzy mają na karku dwie dekady. Gotowi na krótką wycieczkę w przeszłość?
Zainspirowany tekstem fsma o najnowszej płycie Bring Me The Horizon, postanowiłem wtrącić swoje „trzy grosze” do burzliwej dyskusji na jej temat. Album zatytułowany „amo”, co po portugalsku znaczy „miłość” jest kolejnym otwarciem zespołu na nowe, jeszcze lżejsze niż wcześniej brzmienia, co w oczywisty sposób dzieli fanów.