Najlepsze momenty z gier w 2019 roku
10/10 - czyli najlepsze produkcje filmowe - część 1/3
Legendy Polskie Allegro pod względem muzycznym
ShowMax – co ma do zaoferowania konkurent Netflixa?
Pominięci i zapomniani, czyli garść horrorów z ostatnich miesięcy
Wad kilka przygód białego wilka... - Wiedźmin 3 krytycznym okiem
Miło mi powitać Was w kolejnym odcinku W co gracie w weekend. Oby udało Wam się zagrać w wymarzone gry przed końcem tego roku. U mnie wszystko po staremu. Uruchomiłem kilka gier, które od dawna chciałem sprawdzić, ale po pożegnaniu się z Portalem 2 postanowiłem skupić się na tym, w co grałem ostatnio najwięcej, a więc na Higurashi, Gears of War 3, Halo 2 Anniversary oraz na dodatkach do Shadow of Mordor.
Hej. Jak tam gracze? Gracie w jakieś ciekawe gry ostatnio? Podczas miesięcznej przerwy od publikowania W co gracie w weekend? zaliczyłem kilka ciekawych tytułów, ale nawet teraz, gdy za oknem straszny mróz i wiele osób ma serdecznie dosyć kończącego się powoli roku, w dalszym ciągu ogrywam jakieś tytuły, wymieniam się z innymi graczami wrażeniami z ulubionych gier i mam w głowie całą masę pomysłów, z których chciałbym chociaż część zrealizować.
Witajcie wszyscy. Mam nadzieję, że również i w ten weekend gracie w swoje ulubione gry. Co do mnie, to obchodzę swój mały jubileusz. Zajmę się też horrorem Higurashi, tytułem o implikacjach dotyczących zastosowania sztucznej inteligencji podczas działań wojennych, a więc Steins;Gate 0 oraz Borderlands.
Witam wszystkich po dłuższej przerwie. Cały sierpień spędziłem na kursach i testach, które musi zdać każdy przedstawiciel ubezpieczeniowy, więc na granie w gry wideo, a tym bardziej na pisanie o nich nie miałem zbyt wiele czasu.
Chciałbym jednak pochwalić się, że po niemal pięciu latach, które spędziłem z The Fruit of Grisaia udało mi się w końcu zobaczyć wszystkie zakończenia w tej japońskiej grze erotycznej, która nie bała się poruszać drażliwych tematów.
W międzyczasie udało mi się ukończyć Bioshock Infinite wraz z dwoma dodatkami fabularnymi stanowiącymi prawdziwe zakończenie całej trylogii, zaliczyć dodatkowy epizod w pierwszym sezonie The Walking Dead, przejść Doom z 1993r. na poziomie Ultra-Violence oraz przede wszystkim zdobyć wszystkie trofea w Resogunie, co uważam za jeden z największych wyczynów w swojej karierze gracza. Po tym wszystkim zacząłem skakać po przeróżnych grach, zupełnie nie wiedząc za co powinienem się zabrać. Zawsze tak mam jak skończę coś poważniejszego.
W jednej ze scen miła pani naukowiec tłumaczy głównemu bohaterowi zasadę inwersji czasowej słowami “tego nie można omówić, to trzeba poczuć”. To również idealne odzwierciedlenie tego, co sobą reprezentuje Tenet - jeżeli poczujesz główny motyw manipulacji czasem, z pewnością docenisz tuzin innych rzeczy. W filmie Nolana cofanie czasu jest kluczowe dla wielu wydarzeń, ale ja takiego luksusu nie mam. Będzie więc konkretnie i na temat, czyli…
…Tenet ogólnie nawet mi się podobał, choć to obraz o zaiste falującej formie (o tej wspomnę niżej). Jest w nim również przemycona spora miłość do szpiegowskich klasyków z Bondem - przepych związany z lokacjami, piękna kobieta, dzielny główny Protagonista (wielka litera użyta nie bez powodu), strzelaniny, pościgi i walka o pokój na świecie. Można stwierdzić, że twórca trylogii o Batmanie poszedł na całość i zrobił “swojego Bonda”. Będzie w tym sporo racji, jednak nie byłby sobą, gdyby nie ufał w bezkompromisowy sposób autorskiej wizji. A ta nie pozwoliła mu na nakręcenie zwykłego kina akcji. Tenet jest więc prosty, ale jednocześnie zdrowo pokręcony i nie brakuje mu realizacyjnego kopa oraz unikalnej inscenizacji.
Nie jestem fanem gier, gdzie skradanie to coś wręcz kluczowego. Jednak trafiły się takie wypadki, gdzie bawiłem się świetnie, a pisząc te słowa patrzę w stronę serii Dishonored od Arkane Studios.
Niech pierwszy dobędzie miecza świetlnego ten, który nigdy nie kupił czegoś na promocji. A konkretniej obniżonej ceny gry Mark of the Ninja Remastered na japońską konsolę Nintendo Switch. Dziś nie żałuję tych 20 złotych, które wtedy wydałem.
Ten zakup oczywiście został przyklepany przez naczelnego pstrykacza Twittera, który co prawda nie grał w tę produkcję, ale uznał, że to był dobry cebula deal. A po jego słowach nacisnąłem kup i efektem mojej rozgrywki jest poniższy artykuł.
Witam wszystkich serdecznie. W ostatnim czasie więcej nie miałem Internetu, niż okazji do zabawy z grami wideo, nie mówiąc o pisaniu czegokolwiek. Ostatni odcinek W co gracie w weekend? opublikowałem tak dawno temu, że pojawiły się nawet komentarze czytelników, że na forum GOLa powinna powstać karczma, w której zainteresowani mogliby rozmawiać o grach wideo.
Popieram oczywiście taką inicjatywę. Chciałbym jednak zapewnić Was, że mam jeszcze ochotę pisać od czasu do czasu o grach wideo. Przez ostatni miesiąc udało mi się nawet splatynować remake Final Fantasy VII oraz Bioshocka Infinite, ale ostatnia ścieżka fabularna w The Fruit of Grisiaia i tryb sieciowy w Gears of War 2 tak mnie porwały, że już praktycznie o tym zapomniałem.
Niniejszy wpis zawiera spoilery i nie jest przeznaczony dla osób poniżej osiemnastego roku zycia.
Pierwsza połowa roku już za nami, tymczasem czuję się tak, jakby rok 2020 dopiero miał się zacząć. W jego trakcie powinienem już przynajmniej kilka razy umrzeć na śmiercionośny wirus, dowiedziałem się też o tym, że nie kończę gier wideo, nie piszę już blogów oraz co jest grą roku, pomimo tego, że do jego końca mamy jeszcze blisko ponad 170 dni.
Produkcje Hideo Kojimy od zawsze były dalekie od gloryfikowania przemocy i konfliktów. Gry z serii Metal Gear Solid kręciły się wokół szpiegowskich intryg, działań zbrojnych i broni masowej zagłady, ale w ogólnym rozrachunku zaskakująco często uderzały w pacyfistyczne nuty. Co ciekawe, o wiele częściej robiła to rozgrywka niż scenariusz. Poczynając od MGS2: Sons of Liberty, gracz mógł starać się oszczędzić życie każdego napotkanego wroga, do pewnego stopnia włączając w to bossów – czy to poprzez najzwyklejsze w świecie unikanie konfrontacji (w końcu to seria skradanek), czy też ładując do pistoletu strzałki usypiające i gumowe kule. Najwyższe odznaczenie w każdej odsłonie, “Big Boss”, można było otrzymać dopiero za przejście gry bez zabijania ani jednej osoby. MGSV: The Phantom Pain, dotąd ostatnia wydana część serii, po kryjomu zmieniała wygląd protagonisty wraz z rosnącym licznikiem dokonywanych przez gracza zabójstw. Tkwiący w czaszce bohatera szrapnel wydłużał się, coraz bardziej przypominając diabelski róg, a plamy krwi na ubraniu nie zmywały się pomimo licznych pryszniców pomiędzy kolejnymi zadaniami. Proces był powolny, ale każdy, kto obierał w czasie misji ścieżkę przemocy, musiał się w pewnym momencie zorientować, że kierowana przez niego postać zaczyna wyglądać jak demon wojny.
O piątym przykazaniu nie zapomina również Death Stranding. Powiedziałbym wręcz, że podchodzi do zagadnienia w najbardziej odważny sposób spośród dotychczasowych gier Kojimy. W serii MGS w oszczędzaniu przeciwników widziałem zawsze własny interes. Parłem uparcie po ten emblemacik z napisem “Big Boss”*, dowód najwyższego poświęcenia i niebywałych zdolności, podbijający ego gracza równie skutecznie, co ubicie bez niczyjej pomocy wszystkich bossów w Bloodborne czy innym Dark Souls. Tymczasem w Death Stranding nie ma żadnej nagrody. Jest kara za zabijanie, ale nie taka znowu straszna. Teoretycznie więc nic mnie nie powstrzymywało, żeby choć raz, tak po prostu dla hecy, potraktować przeciwnika ostrą amunicją. W praktyce napotkałem opór ze strony własnego sumienia – gra bowiem tak umiejętnie operuje wątkami fabularnymi i mechanikami rozgrywki związanymi z zabijaniem, że wzbudza niechęć do samej idei mordu.
Cześć. Dawno nie pisałem o tym, co u mnie słychać. Koledzy nalegali już kilkukrotnie, abym cos z tym zrobił. Jeden z nich zaczął mnie nawet podejrzewać o to, że przestałem kończyć gry, i rzeczywiście mam ich skończonych w tym roku od niego. Pozostaje mi jedynie mu pogratulować. Jeśli o mnie chodzi, to przez ostatni miesiąc zaliczyłem powrót po latach do Heavy Rain i Mafii II. Grałem w nie tak długo, aż zrobiłem w nich praktycznie wszystko. Nie potrafiłem jednak zebrać się i streścić w kilku słowach swoich wrażeń z obu tych produkcji. Nie lubię pisać na siłę. Ta krótka przerwa była mi potrzebna do naładowania akumulatorów. Wróciłem do odświeżonej wersji Final Fantasy VII, który wessał mnie jak bagno, ale tym razem postanowiłem napisać coś o pierwszych dwóch odsłonach When They Cry, które składają się na grę z gatunku visual novel pod tytułem Higurashi.