Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
[nowy tekst o filmach s-f w 2014 - zapraszam]
Kino science-fiction ma się bardzo dobrze. Sporo było (przynajmniej) niezłych fantastycznonaukowych produkcji w ostatnich latach, a przyszłość zapowiada się równie ekscytująco. Wychodząc naprzeciw potrzebom kinomaniaków i fanatyków wielkoekranowego s-f, którzy nie lubią przekopywać się przez różnego rodzaju "rozkłady jazdy" przygotowałem tę tu oto fantastyczną listę nadchodzących w 2013 roku filmów sci-fi. O kolejności zadecydowały planowane daty premier.
Na co warto zwrócić uwagę? Na nazwiska twórców. Z ośmiu (dziewięciu?) klasycznych filmów s-f, które mają mieć premierę w przyszłym roku, aż 7 jest robionych przez znanych i uznanych reżyserów, co daje nadzieję na przynajmniej solidne rzemieślnictwo, a może i coś więcej. Niestety, poniższa lista to tylko obrazki i garść informacji, bo żaden z wymienionych filmów nie doczekał się jeszcze premiery zwiastuna.
[tekst uzupełniłem o linki do zwiastunów, które zadebiutowały w ciągu ostatnich kilku dni]
Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują - tak brzmi pełny polski tytuł filmu Morgana Spurlocka. W oryginale jest to Episode IV: A Fan's Hope, ale (jeśli wierzyć komentarzom na Filmwebie) pan reżyser uznał naszą wersję za dobrą, a może nawet i mającą więcej sensu, niż jego pierwotny zamysł. A skoro mamy sprawę tytułu za sobą, to możemy przejść do sedna. Comic-Con jako zjawisko wydaje się być fajny. Film Spurlocka jest fajny. "Fajny" to chyba słowo klucz w przypadku opisywania tej produkcji. Niby bardzo letnie, jeśli chodzi o temperaturę emocji, ale strasznie pasujące.
Nigdy nie byłem wielkim fanem komiksów. Komiksowych bohaterów, komiksową stylistykę i komiksowe opowieści lubię, ale samo medium nigdy w wielkim stopniu mną nie zawładnęło. Za dzieciaka czytałem Kaczory Donaldy, potem liznąłem nieco Spider-Mana, w liceum przyszedł czas na Sin City i Strażników, a od jakiegoś czas kompletuję z żoną całą serię Sandman. Ale jest sobie jedna komiksowa marka, którą noszę w specjalnym, uszytym na miarę, pokoiku w mej duszy. 48 stron. I to o tym komiksie jest niniejszy tekst.
Tydzień temu na GOLu pojawił się nowy komiks - GROzmowy. Komiks mojego autorstwa, więc ci, ktorzy mieli nadzieję na zjadliwą krytykę lub poruszenie w ciekawy sposób zagadnienia "kto to do cholery pozwolił opublikować?", muszą obejść się smakiem. Kto komu co sugerował i w jaki sposób doszło do spłodzenia takiej, a nie innej formy historyjki obrazkowej nie jest teraz ważne. Ważne jest to, że pierwotny zamysł był zdecydowanie inny i jest spora szansa, że wywołałby jeszcze konkretniejszy sprzeciw ze strony czytelników. Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany, by obejrzeć dwa zakulisowe obrazki - zapraszam :)
Prometeusz zadebiutował w kinach latem tego roku i od razu podzielił widzów. Jedni wyszli po projekcji szczerze zawiedzeni lub wręcz zdenerwowani jakością finalnego produktu, inni byli całkiem zadowoleni (a mikroskopijna garstka uznała film za świetny). Prometeusz bez wątpienia nie jest filmem idealnym i sporo rzeczy można było zrobić lepiej (przede wszystkim od strony scenariuszowej). Ridley Scott początkowo chciał nakręcić prequel do serii o Obcym, ale w międzyczasie zboczył z tej ścieżki i postawił na coś mniej oczywistego, z delikatnymi nawiązaniami do Alienów. Aby tego dokonać potrzebne były zmiany w scenariuszu i pisanie kolejnych poprawek... Teraz jednak wszyscy chętni mogą się przekonać jak miał początkowo wyglądać Prometeusz.
[achtung! spojlery wielkości słonia]
Przy okazji premiery siódmego albumu Deftones - Koi No Yokan - znowu naszły mnie refleksje na temat tego, jak trudno jest napisać naprawdę ciekawy tekst o płycie i zawartej na niej muzyce. Ale nie zważając na trudności podejmę się tego zadania po raz trzeci w ciągu ostatnich kilku dni - tak gorącej muzycznie jesieni nie pamiętam od dawna. A zatem...
Wczoraj w Polsce, a dzisiaj w USA ma oficjalną premierę nowe dzieło grupy Deftones i znów (poprzednio przy okazji Diamond Eyes z 2010 roku) mamy do czynienia z prawdopodobnie maksymalnym dopieszczeniem sprawdzonej formuły gitarowego grania. Deftones lepsi byli w zasadzie tylko raz - 12 lat temu, gdy podarowali nam White Pony. A to naprawdę Coś (przez duże "c").
W 2009 roku Trent Reznor zakończył na jakiś czas działalność Nine Inch Nails jako bytu koncertowego, odłożył też na później pisanie muzyki na album z logo NIN. Zajął się muzyką filmową (opłaciło się - Oscar za soundtrack do The Social Network to chyba całkiem niezła ozdoba do postawienia na kominek), powołał także do życia nową grupę. How to destroy angels to czteroosobowy kolektyw, do którego należą jeszcze żona Reznora - Mariqueen Maandig, wieloletni współpracownik, współtwórca muzyki do dwóch ostatnich filmów Finchera - Atticus Ross oraz odpowiedzialny za stronę wizualną (a ostatnio także za brzdąkanie na jakimś dziwnym instrumencie) Rob Sheridan. 13 listopada ukaże się drugie oficjalne wydawnictwo grupy - An omen EP i to o tej płytce jest ten wpis.
Hey zaserwował fanom 10 studyjny album niemal równo na dwudziestą rocznicę powstania grupy. Jeden z najważniejszych polskich rockowych zespołów przeszedł długą drogę, a w miejscu do którego dotarł, bez wątpienia czuje się świetnie. Bo Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan to (zaskoczenia brak) naprawdę dobra płyta. Dojrzała, odważna i znowu trochę inna. Ciekawy dodatek do dyskografii grupy i idealna propozycja na jesień. Poczytajcie, posłuchajcie.