Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Ha, jaki zmyślny tytuł, prawda? Trochę przesadzony, bo na pewno ktoś o Remember Me jeszcze pamięta, ale mając na uwadze ciekawe zapowiedzi i podkreślanie niezłych pomysłów ekipy DONTNOD, efekt końcowy na pewno nie zachwycił, a sam tytuł został wrzucony do wielkiego wora z solidnymi grami, które okazały się być gorsze, niż to się początkowo wydawało. Zupełnie inną kwestią jest to, ile osób oczekiwało po Remember Me gry wyjątkowej... Tak czy siak gotowy produkt jest dobrą produkcją, która jednak mogła stać się czymś więcej.
Remember Me jawiło się jako lekko cyberpunkowy Assassin's Creed przyszłości z dwoma interesującymi mechanizmami - układanie własnych combosów oraz włażenie do głowy postaciom z gry, by zmieniać ich wspomnienia. Zalśniły oczka wielu graczy, a ślinianki rozpoczęły nadprodukcję... Neoparyż stojący otworem przez atrakcyjną, zwinną bohaterką, która jest "łowczynią pamięci"? Takie coś musi się udać, prawda? No i w sumie się udało, ale trzeba powykreślać nieco słów, a w pewnych miejscach dodać inne.
Ach, te kotosmoki... Jak wytresować smoka to, moim zdaniem, jedna z najlepszych, najsympatyczniejszych i najbardziej emocjonujących animacji ostatnich lat. Produkcja sprawdzająca się tak samo dobrze jako rozrywka dla młodszego, jak i starszego widza. Zapowiadany sequel miał więc wysoko postawioną poprzeczkę. Czy ją przeskoczył? Nie. Ale doskoczył na tyle wysoko, by ją mocno capnąć zębiskami, a to już coś. Zapraszam na recenzję Jak wytresować smoka 2 z bonusowym narzekaniem na sieć Multikino (to jak dwa wpisy w cenie jednego!).
Nowy album Linkin park nie bierze jeńców. A przynajmniej bardzo stara się nie brać. O The Hunting Party można napisać sporo, ale na pewno w każdym tekście poświęconym tej płycie (tym również) pojawi się podkreślane ostatnio przez Mike'a Shinodę słowo "drapieżny". Tradycyjnie jednak, zanim przejdę do czegoś, co ma być recenzją nowego wydawnictwa LP, nieco wodolejstwa.
Linkin Park grają już półtorej dekady, a ciągle premierze nowych albumów towarzyszy w równym stopniu zachwyt fanów, jak i mniej lub bardziej celna krytyka (często też zupełnie idiotyczna i pisana "bo tak"). Dlaczego akurat Linkin Park nie jest lubiany w środowisku fanów gitarowej, cięższej muzyki? Bo są ładnymi chłopcami, których kochają nastolatki, a przy okazji sprzedali całą tonę płyt i prawdopodobnie są grani na Eska TV? No to co? Jeśli muzyka się broni, to cała otoczka jest dużo mniej istotna.
Jeśli miałbym oceniać 22 Jump Street po ostatnim wrażeniu wyniesionym z kinowej sali, to jest to wyśmienita, bardzo zabawna kontynuacja. Ostatnie sceny są absolutnie perfekcyjnym podsumowaniem całości. Jeśli zaś oceniać 22 Jump Street jako całokształt, to nadal jest to bardzo zabawna kontynuacja, godnie wypełniająca buty zostawione przez "jedynkę" dwa lata temu. Jenko i Schmidt są znowu na tropie. Przygotujcie przepony!
Pamiętacie 21 Jump Street? Jonah Hill i Channing Tatum zostali policyjnymi partnerami, którzy trafili do liceum i jako udawani nastolatkowie mieli rozpracować dilerski łańcuch zagrażający życiu uczniów. Udało się. Ich sympatyczny kapitan od razu zapowiedział, że teraz chłopaki pójdą do koledżu. 22 Jump Street zabiera naszych bohaterów dokładnie tam. Po udanej tajnej akcji panowie nieco narozrabiali, ale jadąc na sławie i uznaniu dostali przydział: trafiają na uczelnię MC state, gdzie panoszy się groźny narkotyk WHY-PHY. Zadanie: znaleźć i zamknąć dostawcę. Sytuacja nowa, ale tak naprawdę taka sama, więc i zasady obowiązują takie same.
Tytuł nowej komedii Setha MacFarlane'a jest tak długi, że nie siliłem się na jakieś cwane miano dla tej recenzji. Ale już zaraz będę się silił na umiarkowanie długi i rzetelny tekst, więc bądźcie tak mili i przeczytajcie go do końca (szczególnie, że wydźwięk jest ciut inny, niż tekstu promilusa). Dzięki.
Na samym wstępie trzeba zaznaczyć, że najlepszy zabawny film o kowbojach to Płonące siodła Mela Brooksa. A skoro MacFarlane chce się śmiać z Dzikiego Zachodu, to porównania są nieuniknione. Zaskoczeniem też nie będzie fakt, że Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie nie umywa się do przygód Gene'a Wildera i Cleavona Little'a. Na szczęście jednak nie jest tak źle, jak każą sądzić niektóre recenzje i zatrważająco duża liczba widzów, których opinie wytryskują tu i tam. Seth MacFarlane zrobił porządną komedię, choć do komicznego wzorca z Sevres* długa droga.