Z urną w Bieszczady - recenzja gry Far Cry 4
Assassin's Creed Unity: Notre Dame Edition - zaglądamy do środka!
Publisher’s Creed – czyli jak wykorzystać embargo, by zrobić klienta na szaro
"Przytrzymaj X, żeby złożyć hołd" - nowe Call of Duty nie obyło się bez kontrowersji
Apple iPad Air 2 - kompleksowa recenzja
The Last of Us: Left Behind – o dodatku, który przypomina dlaczego warto grać
Tegoroczne E3 obsypało grami. To dobra wiadomość. Mniej dobra jest taka, że tym razem nie zostaliśmy uraczeni żadną niespodziewaną petardą pokroju pierwszego pokazu Watch_Dogs, czy The Division. Całe szczęście, honoru konferencji obronił Ubisoft, z którym rywalizować mogłoby Sony, gdyby… nie przegadało wystąpień. Udało im się odnowić mą bezgraniczną miłość do The Last of Us (chwała!), podczas gdy Ubi wznieciło moje zainteresowanie praktycznie wszystkim. Nawet cholernym tańcem.
Im dłużej gram w Watch Dogs, tym większą mam ochotę na powrót do GTA V. Jako że jednak nie mam pod ręką konsoli, z tęsknotą za Los Santos musiałem sobie radzić innymi sposobami - między innymi czytając o sekretach, które gracze przez spory już czas od premiery zdołali w grze odkryć. Przeklikując się przez fora dotarłem jednak do rzeczy potężnej. Gość mieszkający w Los Angeles postanowił udokumentować wszelkie podobieństwa miasta do Los Santos. Jak postanowił - tak zrobił. Zadbał nawet o fotografowanie obiektów z odpowiedniej perspektywy.
Szczerze powiedziawszy, zaniemówiłem. Podziwiajcie.
Przy okazji - nie jestem zwolennikiem pokazu slajdów, którego uskuteczniać trzeba w galerii, ale połowa grafik musiała się tam znaleźć z powodów praktycznych. Galeria i tak jest ogromna, więc jeśli odwiedzasz stronę mobilnie i nie masz pod ręką Wi-fi, lepiej uciekaj, zanim całość zdąży się wczytać ;)
Po premierze Psów opadł już pierwszy kurz. Dla jednych kurz ten zdążył już przykryć tę produkcję grubą warstwą, nie zachęcając do sprawdzenia gry, która w opinii większości nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań. Inni otrzepali się z pyłu i wyruszyli w miasto ze smartfonem w ręku, by wyrobić sobie własną opinie. Spośród miliona różnych edycji specjalnych, jakie nam Ubi wspaniałomyślnie zaserwowało, w ręce wpadła mi ta najbardziej wypasiona. No to zobaczmy, co my tam mamy…
Kochamy być zaskakiwani. Niestety model marketingowy, który na dobre zagnieździł się w głowach speców od marketingu gier wideo nie cierpi zaskakiwać. Na długo przed premierą wyczekiwanego tytułu dokładnie wiemy, czego się spodziewać, a gdy wybije "godzina zero", pozostaje nam jedynie równać w dół. Tylko niekiedy jest odwrotnie. Do grona wielkich tytułów pokroju Far Cry, Chronicles of Riddick czy Batman: Arkham Asylum, w moim rankingu dołącza właśnie Wolfenstein: The New Order.
Tak. Jest aż tak dobrze.
W momencie premiery Rayman: Legends obiecałem sobie, że kupię każdą grę stworzoną przy pomocy UbiArt. Miałem przy okazji nadzieję, że silnik ten, prócz cyklicznego ożywiania radosnych krain po których hasają żwawo bohaterowie o dziwacznej anatomii posłuży do opowiedzenia poważniejszej historii. Baśniowej, melancholijnej, mądrej. Child of Light był zapowiedzią spełnienia mojej zachcianki. Po niespełna jedenastu godzinach w grze mam jednak w głowie niemały mętlik. Nie wiem tylko, czy to z Child of Light jest problem, czy jednak ze mną. Ale zacznijmy od początku…
Możemy odtrąbić małe święto - Child of Light trafiło do Polski w Edycji Deluxe w cenie oscylującej wokół 80 zł. Ominie nas niestety przyjemność posiadania nośnika fizycznego - dostaniemy jedynie kod do gry, ale za to uprawniał on nas będzie do grania zarówno na PlayStation 4, jak i poczciwej "trójeczce". Ot, zalety cross-buy.
Mamy już na Gameplayu człowieka od muzyki, chociaż jak sądzę, w rapie niekoniecznie się specjalizującego. Pozwalam więc sobie przejąć na moment pałeczkę i zrecenzować czwartą solową płytę Tego Typa Mesa, wdzięcznie zatytułowaną „Trzeba było zostać dresiarzem”. Jak Piotr wypadł rok po wypuszczeniu wspólnego z młodymi podopiecznymi z wytwórni krążka, po którym wielu zwątpiło w jego nieustający dotąd progres?
Gry wideo są absurdalne. Chwała im za to. Wszelkie uproszczenia, które przeczą prawom logiki, uprzyjemniając przy tym rozgrywkę nauczyłem się witać z otwartymi ramionami i uszczypliwym uśmiechem. Nie bójcie się - nie uraczę Was tekstem o kulejącej logice w grach, bo podejrzewam, że podobnych linijek naczytaliście się już sporo. Zamiast tego rzućcie okiem na kilkanaście memów wysmarowanych przez użytkowników reddita. Kilka z nich trąca co prawda sporą przesadą, ale wystarczy pamiętać o zasadzie przymkniętego oka ;)
Dla osób mających w szkole mandaryński przygotowałem dość luźne tłumaczenie. No to jedziemy!
Jak tam Wasze konsole nowej generacji? Moja leży pod warstwą kilkucentymetrowego kurzu. Nie kupiliście jeszcze? Mądrzy z Was ludzie. Nawet jeśli emocjonujecie się kilkoma perełkami zapowiedzianymi na ten rok, pozwalam sobie prawilnie przypomnieć, że mija właśnie okrągła dekada od złotego rocznika gier wideo. Pamiętałem, że rok 2004 był przełomowym, ale robiąc research na potrzeby tego zestawienia… dosłownie złapałem się za głowę. 10 lat minęło, a większość z wymienionych gier wciąż bezlitośnie elektryzuje.
Panie i Panowie, czapki z głów. Możecie założyć sztuczną, siwą brodę. Przed Wami wielka dziesiątka roku 2004. Czujcie się staro.
Wielokrotne przekładanie daty premiery gry powinno być dla odbiorców znakiem ostrzegawczym. Na Kijek Prawdy patrzyłem ostatnimi czasy mocno podejrzliwie – pomysł na grę nie należał do najbardziej skomplikowanych, technikalia czerpały garściami z serialowego dorobku, ciężko było sobie usprawiedliwić nieracjonalnie długi czas produkcji nawet mając na uwadze nagłą zmianę wydawcy. Całe szczęście Obsidian nie zawiódł i dostarczył fanom serialu prezent najpiękniejszy z możliwych.