Nie rozumiem współczesnego hype'u na gry z co-opem (offline i online). Podczas rozmaitych targów, prezentacji, czy zapowiedzi gier, towarzyszy temu określeniu patos większy niż na górze Olimp. Dlaczego? Przecież to ci sami deweloperzy gier, który implementowali już dwadzieścia lat temu możliwość współpracy w grze, później o nim zapomnieli, a dziś znów winszują sami sobie, mydląc nam oczy, jakie to wspaniałe i innowacyjne odkrycie. Przecież to temat stary jak świat i wszystkim znany, że jak bawić się we dwoje (i więcej) – to na jednym ekranie, kanapie, i jesteśmy pany!
Jedna z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych gier z AppStore doczekała się swojego odpowiednika na konsoli Microsoftu. Co ciekawe i wciągające, całość dedykowana jest sensorowi Kinect, dzięki czemu udawanie wojownika ninja/samuraja przecinającego latające owoce jeszcze nigdy wcześniej nie była aż tak wciągająca i realistyczna… O ile krojenie na pół podrzucanych owoców za pomocą ostrych jak brzytwa mieczy nie jest dostępne wielu śmiertelnikom, o tyle wszyscy, zapewniam, dobrze będziecie się bawić przed TV, wymachując rękami jak szaleni!
Gra, o której dziś Wam opowiem, w którą prawdopodobnie i tak nie zagracie („bo nie!”, „bo Kinect to @#$%”), miała być drugim, lepszym „rzutem na taśmę” produkcji dedykowanych sensorowi Microsoft. I rzeczywiście, oto okazało się, że Kinect sprawdza się znakomicie nie tylko jako osobisty trener fitness, czy jako domowy kurs tańca, ale także jako przeżycie interaktywnej, teatralnej przygody całym sobą, a przynajmniej za pomocą górnych partii ciała. Nie jest to gra idealna, ale jej humor, sposób prowadzenia historii, narrator i elementy zręcznościowo-platformowe to dobra recepta na smaczne ciasto. Szczególnie, że to wyrób z pieca Twisted Pixel!
W przeciwieństwie do sporej części graczy – cieszą mnie coraz lepsze wyniki sprzedaży gier, nawet tych „beznadziejnych” (czyli z oceną 8/10 i wyższą) hitów, które z roku na roku pobijają swoje własne rekordy dystrybucji. Nie martwi mnie wizja zalania CoDami wszystkich platform i braku jakiejkolwiek alternatywy na rynku. Kiedyś królowały RPGi, gdzie więcej było czytania niż grania. Dziś krótkie, ale diabelnie szybkie gry akcji, czy FPSy. I choć może rzeczywiście oryginalnych tytułów jest jak na lekarstwo, to może po prostu nie ma takiego zapotrzebowania, albo nam nie chce się wyszukiwać diamentów, także w katalogu „Indie”. Ale najbardziej cieszy mnie fakt, że gry wyszły z podziemia, że gra dziś niemal każdy, że mamy o czym pisać, dyskutować, rozmawiać, że mamy z kim grać!
W zeszłym roku obejrzałem powyższy film krótkometrażowy i byłem przekonany, że w mig podbije serca polskich (i nie tylko, pod CC znajdziecie ang. napisy) internautów. Niestety wciąż tak się nie stało, obejrzało go dopiero 143tys. ludzi, a moim zdaniem, te prawie 14 minut to chluba naszego kraju, naszych studentów, jakby nie było, soli ziemi!
W drugiej części tekstu skupiam się nie tylko na tym, jak pisać i nie pisać o grach, ale także jak komentować gry wideo, jakich słów nie używać, lub nie nadużywać, jak opisywać składniki, z których składają się dzieła elektronicznej branży rozrywkowej, a nawet jak nazywać odpowiednio wyrafinowane poczucie humorów twórców (o ile takowe mają). Tym razem bardziej na luzie, więc nie bierzcie sobie wszystkiego do serca i sami osądźcie, co naprawdę znaczy dla nas „narracja” i jaka gra rzeczywiście jest „epicka”.
Wszyscy gracze, którzy są uczuleni na mangową kreskę – będą cierpieć. Mogą nie wiedzieć, jaki skarb przemyka im pod nosem, bo z obrzydzeniem patrzą na wielkie oczy bohaterów i ich barwne włosy. Ogromna szkoda, bo druga część przygód Naruto to w moim rankingu najlepsza gra action adventure w jaką grałem. I wszystkie Assassin’s Creedy mogą się schować, ze wszystkimi wątkami spiskowymi, z całą otoczką średniowiecznych templariuszy. Jeśli macie Xboksa 360 i nie boicie się „grania w anime”, nie możecie przejść obok tego tytułu obojętnie!
Przyznaję z ręką na sercu, że do tej pory nie czytałem ani jednego epizodu mangi z serii Naruto. Nie widziałem też ani jednego odcinka anime pod tym samym szyldem. I nie jestem fanem tego nastoletniego blondyna z ambicjami większymi niż niejeden ninja z wysoką rangą. Ale chyba właśnie staję się fanem Naruto… a wszystko za sprawą gry akcji a’la action adventure z wdzięcznym podtytułem „Powstanie Ninja”. Czym przyciąga do siebie ta, na pierwszy rzut oka miałka, opowieść o nastolatku, który wyrasta na prawdziwego wojownika?
Włączam na oślep TV tuż po powrocie z pracy i co? „Rozmowy w toku”. A w nich kto? „Gracz”, który poza rozwijaniem swojej postaci w MMORPGu świata nie widzi. Narzeczonej również, dlatego ta, „spontanicznie” (wszystko w telewizji jest tak „spontaniczne” jak śmiech z sitcomowej puszki) zagroziła mu separacją (do tej pory myślałem, że to określenie tyczy się małżeństw). Szanowna pani Drzyzga oczywiście wyskoczyła na chłopaka z gębą, że ten zaniedbuje swoją lubą. A przy okazji dostało się grom, że to marnotrawstwo czasu, wysiłku, zachodu. Jasne...
Jeśli uważasz, że Twoje poczucie humoru jest elastyczne, przekracza nieraz granice dobrego smaku, a nic co czarne, ironiczne i sarkastyczne nie jest Ci obce, to uważaj! Jesteś policjantem, który budzi się bez spodni, w zamkniętej na klucz celi komisariatu, na którym zwykle przetrzymujesz przestępców. Na posterunku siedzi murzyn-raper w kajdankach, którego najpierw musisz popieścić prądem z paralizatora, a potem naładować jego naelektryzowanym ciałem akumulator radiowozu. Przed komisariatem stoją prostytutki, które uważają, że prowadzą legalną „działalność gospodarczą”. Tak, mówią po polsku, bo są Polkami. Z paskudnymi facjatami, a jakże. Chcesz więcej?