Sekrety serii Dragon Age
Sekrety trylogii Mass Effect
„Obudź się, Komandorze”, czyli wspomnienie Teorii Indoktrynacji w serii Mass Effect
Półtorej dekady w Amn, czyli piętnaste urodziny Baldur's Gate II
8 lat na szlaku, albo Wiedźmina wspomnienie
Okiem Meehowa: Płatne mody – tak straszne, jak je malują?
Okres premiery Wiedźmina 3: Dziki Gon to z pewnością czas nie tylko dzielenia się wrażeniami z gry i pisania związanych z nią newsów czy wpisów, ale także sezon na nostalgiczne wspomnienia o tym, jak najsławniejsza polska marka branży elektronicznej rodziła się w bólach. Większość graczy, w tym polskich, Wiedźmina kojarzy jedynie z erpegiem akcji i/lub prozą Andrzeja Sapkowskiego. Niektórzy pamiętają jeszcze film i serial, ale te dzieła, zwłaszcza to pierwsze, lepiej czym prędzej wyrzucić ze swojej pamięci. Ja natomiast pragnę przypomnieć o pierwszej komputerowej adaptacji wiedźmińskiej sagi, której stworzenia podjęło się nieistniejące już polskie studio Metropolis Software. Niestety (lub stety) nieskutecznie.
Od czasu oficjalnej zapowiedzi Wiedźmina 3: Dziki Gon minęły już ponad dwa lata. W tym czasie premierę przesunięto już dwa razy, ale na całe szczęście gra osiągnęła status złoty i jej majowemu debiutowi nic nie grozi. Pozostaje jednak inna kwestia: wymagania sprzętowe, które spędzają sen z powiek niejednemu posiadaczowi peceta. Nie da się ukryć, że nawet minimalna konfiguracja wygląda dość onieśmielająco, a z blaszakiem oscylującym możliwościami w tych granicach każdy FPS jest na wagę złota. Przygotowałem zatem niniejszy poradnik optymalizacji systemu operacyjnego, aby ułatwić przynajmniej niektórym z Was czerpanie przyjemności z podróży do wiedźmińskiego świata. Tekst może się również okazać przydatny dla osób, które o komfort rozgrywki się nie martwią, ale chcą wycisnąć z gry jeszcze więcej.
W temacie sandboksów i klasycznych erpegów powiedziano już bardzo wiele, jeśli nie niemal wszystko. Mówi się zarówno o wolności eksploracji, odgrywaniu ról czy mnogości zadań pobocznych, które na dłużej zatrzymują przed ekranem. Chciałbym do tego niemal zamkniętego tematu dodać swoją niewielką cegiełkę. Otóż mimo bycia gorącym fanem dobrego RPG, zauważyłem że współczesne produkcje tego gatunku, który ostatnio powrócił do łask, w połowie przypadków nie potrafią zatrzymać mnie przy monitorze do końca i ostatecznie idą przedwcześnie w odstawkę lub po ukończeniu odchodzą w kompletne zapomneinie. Czy nie jest to aby wina współczesnego przerostu formy nad treścią w gatunku cRPG? Zapraszam do lektury moich luźnych, krótkich dywagacji na temat czasu i intensywności rozgrywki w RPG-ach ostatniego roku.
Stało się. Branża elektronicznej rozrywki uczyniła kolejny krok w stronę przepaści. Do tej pory raczono nas nadmuchanymi kontrowersjami czy nieuzasadnionymi oskarżeniami o spowodowanie tragedii przez grę komputerową, a cenzura dyktowana była mniej lub bardziej groteskowymi i ironicznymi bzikami poszczególnych państw. Choć wielkim korporacjom branżowym musimy wybaczać niemało – wszak nie ich wina, że żyjemy pod dyktatem chorej poprawności politycznej, a malutkie potknięcie może doprowadzić do ogromnych strat finansowych – to segment indie dotychczas wydawał się ostatnim bastionem nietuzinkowości i nieskrępowanych wizji artystycznych. Możliwe, że już nie na długo. Oto bowiem studio Obsidian Enteratinment – autorzy kickstarterowego hitu Pillars of Eternity – ugięło się pod naporem skargi feministycznej propagandzistki przemysłu gier i ocenzurowało zwykły żart w swojej grze. Czy wkrótce sami będziemy sobie prewencyjnie zamykać usta w strachu przed marginalną mniejszością? Czas pokaże.
Na oficjalną zapowiedź Deus Ex: Mankind Divided czekałem od pojawienia się w sieci pierwszych przesłanek wskazujących na fakt, że Square Enix ma zamiar nadal angażować zasoby w legendarny cyberpunkowy cykl. Wiele wskazuje na to, że po znakomitym Buncie Ludzkości – dajmy spokój wpadce w postaci pecetowego The Fall – czeka nas kolejna dawka niezbyt optymistycznej wizji niedalekiej przyszłości. Po lekturze dostępnych informacji i obejrzeniu zwiastuna dobrych kilkadziesiąt razy, moje oczekiwania wobec Mankind Divided są bardzo duże – czuję bowiem, że możemy otrzymać ulepszoną wersję tego, co pokochaliśmy w Buncie Ludzkości, choć nie byłbym sobą, gdybym nie miał też pewnych obaw wobec tego, czym mimo dobrych intencji może ostatecznie okazać się Mankind Divided. Powszechnie przecież wiadomo, że przesadne ulepszanie rzeczy udanych ma tendencję do odnoszenia całkowicie odwrotnego skutku.
Nie ma cienia wątpliwości, że na grę pokroju Pillars of Eternity niektórzy gracze czekali od premiery Tronu Bhaala wieńczącego sagę Baldur’s Gate. Pomyślnie zakończona zbiórka funduszy na Project Eternity we wrześniu 2012 roku była zatem zapowiedzią dnia, w którym wydawałoby się niemożliwe do spełnienia marzenie może potencjalnie stać się rzeczywistością. Studio Obsidian Entertainment nikomu nie musiało udowadniać, że potrafi tworzyć naprawdę zacne erpegi – co do tego nie ma wątpliwości – nigdy jednak nie stworzyło ono własnego uniwersum ani nie pracowało bez kurateli dużego wydawcy. Po 75 godzinach spędzonych w świecie Pillars of Eternity i ograniu go niemal w stu procentach, mogę śmiało powiedzieć, że deweloperzy z Obsidianu zdali niełatwy egzamin, choć bez znacznych wpadek się nie obeszło. W niniejszej recenzji rozliczam rodzicieli kickstarterowego hitu z ich obietnic i przyglądam się krytycznym okiem jednej z najbardziej oczekiwanych produkcji cRPG ostatnich lat.
Systemy klasyfikacji treści gier towarzyszą nam niezmiennie od wielu lat, w zamyśle służąc jako proste oznaczenia mające pomóc rodzicom dokonać przemyślanego zakupu dla swoich pociech. Tak przynajmniej w teorii wygląda oficjalnie obowiązujące w Polsce PEGI, praktyka pokazuje jednak często coś zupełnie innego. Biorę pod lupę ten temat w związku z wnioskiem Minister Praw Obywatelskich o wprowadzenie regulowanej prawem kontroli nad sprzedażą gier komputerowych, o którym pisałem niedawno w Serwisie Informacyjnym. W niniejszym felietonie pragnę uzupełnić rzeczonego newsa o osobiste spostrzeżenia i refleksje, a także przyjrzeć się systemowi PEGI, jego funkcjonowaniu oraz zastosowaniu, jak również zjawiskom temu towarzyszącym. Czy PEGI pełni ważną rolę w naszej umiłowanej branży gier, czy może jego oznaczenia są kolejnym bohomazem zaśmiecającym ładne pudełka gier? Na to i inne pytania postaram się odpowiedzieć w następujących niżej linijkach. Zapraszam do lektury.
Czy kiedykolwiek po przejściu jakiejś gry zastanawialiście się, ilu właściwie przeciwników zginęło z ręki prowadzonego przez Was bohatera? Ja przez długi czas nie zastanawiałem się nad tym wcale. Dopiero całkiem niedawno doszło do mnie, że ilość nieuzasadnionej i przesadnej przemocy w grach bywa tak absurdalnie wysoka, że potrafi to kompletnie zepsuć mi zabawę. Weźmy takiego Komandora Sheparda – wybawcę Drogi Mlecznej – który po głębszym zastanowieniu okazuje się być masowym mordercą i w dodatku kompletnie nic sobie z tego nie robi, niezależnie od wybranego usposobienia. Choć narzekanie na przemoc w grach jest domeną pełnych hipokryzji mediów głównego ścieku, to jednak zaryzykuję i pobawię się w adwokata diabła. Tak, jestem graczem i uważam, że gry zdecydowanie bywają zbyt brutalne.
Wracanie do hitów z przeszłości w ciągu kilku ostatnich lat stało się fenomenem na wielką skalę, wykraczającym poza ścisłe grono absolutnych entuzjastów i modderów. Coraz chętniej chcemy pograć „jak za dawnych lat”, generując popyt, który coraz więksi wydawcy – ostatnio chociażby Ubisoft – bardzo chętnie zaspokajają. I choć sprawa podaży bywa kontrowersyjna, gdyż jakość remasterów i innych odgrzewanych kotletów potrafi wahać się od całkiem przyjemnych po absolutnie horrendalne, to możliwość bezproblemowego odpalenia produkcji sprzed dekady czy dwóch na najnowszym systemie operacyjnym potrafi zachęcić sentymentalnego gracza do sypnięcia groszem. Co jednak, gdy odkrywamy, że tytuł, który wyjął nam swojego czasu wiele godzin z życiorysu, nie przetrwał próby czasu i po prostu nie potrafimy się przy nim dobrze bawić? Ja stawiam sobie wówczas trudne pytanie: jak ja mogłem w to grać?
W życiu każdego z nas, a przynajmniej zdecydowanej większości, nadchodzi taki moment, kiedy szeroko rozumiane gry nie otrzymują już tyle uwagi, co dawniej. Powodów takiej sytuacji jest mnóstwo i są one najczęściej bardzo prozaiczne, jak chociażby obowiązki życia zawodowego i/lub rodzinnego. Gdy wreszcie uda nam się zorganizować chwilkę, aby beztrosko pograć, czujemy, że tego typu rozrywka nie dostarcza nam już tyle radości, ile zwykła w przeszłości. W niniejszym felietonie, który zainspirowany został życiem, postaram się zgłębić naturę przypadłości roboczo nazwanej przeze mnie „depresją gracza”.