Dobra gra obroni się nawet przy słabej oprawie graficznej. Ale już z kolei śliczna grafika może z gry „zaledwie” dobrej uczynić grę bardzo dobrą. Tym oto truizmem pozwolę sobie otworzyć tekst dotyczący Infamous: Second Son, w którym to pochylimy się wspólnie nad audiowizualną doskonałością tejże właśnie produkcji. Może i walka z wykorzystaniem nadprzyrodzonych mocy protagonisty była całkiem satysfakcjonująca. Może i superbohaterski parkour po Seattle sprawiał sporą frajdę aż po napisy końcowe. Jednak powodem, dla którego raz po raz chciałem wracać do Second Son, była genialna oprawa. To odrobinę niedorzeczne, że trzeci Infamous jest grą z 2014 roku, a ja jestem w stanie bez wstydu postawić go w jednym rzędzie z najlepiej wyglądającymi tytułami na Playstation 4.
Anno Domini 2018. Od premiery Final Fantasy XV minął ponad rok, co niektórzy gracze już dawno zdążyli zapomnieć o Noctisie i jego kompanach. Mimo to Square Enix nie ustaje w wysiłkach, żeby za pomocą kolejnych dodatków dalej rozbudowywać swoją grę… Czy też, jeśli spojrzeć na to z innej strony, łatać wszystkie jej luki fabularne i niedostatki rozgrywki. Jakiekolwiek by nie były ich motywacje, trzeba jednak producentom piętnastki przyznać jedno: mają rozmach, skurczybyki. Episode Ignis, o którym będę pisał, jest już trzecim z kolei fabularnym DLC, a oprócz niego doczekaliśmy się również dodatku z modułem multiplayer pod tytułem Comrades. Bonusowej treści powoli zbiera się na drugą grę, tymczasem Japończycy ani myślą zwalniać. Na bieżący rok zapowiedziane są już trzy kolejne rozszerzenia.
Był podły, zimowy wieczór, kiedy Capcom niespodziewanie zapukał do moich drzwi. „Hej, drogi graczu, czy słyszałeś może o serii Monster Hunter?” – zagaił japoński producent. Owszem, słyszałem. Słyszałem też, że jest bardzo hermetyczna, a także nieprzystępna dla ludzi o włosach innych, niż czarne i oczach innych, niż skośne. Biorąc to wszystko pod uwagę, kiwnąłem głową, grzecznie podziękowałem i zacząłem ciągnąć za klamkę. Capcom jednak ze swadą zatrzymał drzwi butem i podjął kolejną próbę. „To nie tak, jak myślisz, teraz robimy Monster Huntera z myślą o zachodnim odbiorcy! I na dodatek zmierza on na duże konsole, a nie jakieś przenośne popierdółki. Patrz, dobry panie, tutaj jest darmowa beta. Żadnych haczyków, ściągnij i zagraj!”. Zmierzyłem wzrokiem oferowany podarek z etykietką Monster Hunter: World. Spojrzałem głęboko w maślane oczy developera, westchnąłem i rzekłem, bardziej do siebie, niż do niego: a w sumie, czemu by nie?
Fani cyklu Fable nie mają lekko. Ostatnia pełnoprawna część miała premierę siedem lat temu, potem zaś wszystko zaczęło się sypać – dość powiedzieć, że po anulowaniu kontrowersyjnego Fable Legends jedyne, co z marki pozostało, to tworzona przez grupkę zapaleńców karcianka Fable Fortune, obecnie w Early Access. Szefowa Xbox Studios, ostatnio zapytana przez dziennikarzy o przyszłość Fable, udzieliła wymijającej odpowiedzi w stylu „seria wciąż jest droga naszemu sercu”, co na chwilę obecną może znaczyć co najwyżej tyle, że Microsoft nie zamierza nikomu od tak oddawać praw do marki… Nawet jeśli sam nie kwapi się do produkcji kolejnej odsłony.
To, co pozostaje w tej sytuacji wielbicielom cyklu, to wracanie wspomnieniami do pierwszych trzech części. Przysłuchując się licznym wypowiedziom, można odnieść wrażenie, że najcieplej z oryginalnej trylogii wspominane jest Fable II – jedyna odsłona, która cieszyła się wyłączną ekskluzywnością dla Xboxa 360. Z tego względu, że zawsze stacjonowałem w obozie Sony, nie miałem okazji ograć dwójki na premierę (a że byłem fanem oryginału, bolało to podwójnie). Nic jednak straconego! Wiedziony nagłym impulsem, dorwałem się do sprzętu i gry w ostatnich miesiącach, a to pozwala mi na cudowną rzecz: w miarę rzetelne ocenienie Fable II z perspektywy czasu.
Jeśli śledzicie regularnie newsy związane z naszą branżą, z całą pewnością mieliście okazję zaobserwować szaloną gonitwę liczb, jaką uprawia Playerunknown’s Battlegrounds. Kolejne bite rekordy sprzedaży i aktywnych naraz graczy nie pozostawiają wątpliwości – hitem tego sezonu jest tryb rozgrywki battle royale. Pojawienie się kolejnych gier tego typu było kwestią czasu. A mimo to zostałem wzięty z zaskoczenia, bo w życiu nie spodziewałbym się ataku ze strony Epic Games i ich Fortnite’a (gry opartej o tryb hordy, obecnie w płatnej wersji „early access” z planami przejścia na free to play w momencie ukończenia prac). I dobry panie, cóż to za atak! Przy okazji premiery Fortnite: Battle Royale zostały wytoczone najcięższe działa marketingu: darmowość – bowiem żeby zagrać nie trzeba mieć wykupionej „podstawki” – oraz obecność na wszystkich trzech wiodących platformach. Na efekty twórcy nie musieli długo czekać. Nie tak dawno pochwalili się, że ich produkcja przyciągnęła już blisko dziesięć milionów graczy. W zaledwie kilka tygodni!
Wszyscy dobrze wiedzą o tym, że kultowy Łowca androidów jest adaptacją powieści Philipa K. Dicka pod tytułem Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, mało kto jednak tę powieść czytał. Film na przestrzeni wielu lat doczekał się licznych poprawek i nowych wersji (debiutował w 1982, zaś ostateczna wersja została wydana w roku 2007), nie zauważyłem jednak, żeby marketingowcy – przynajmniej w naszym kraju – jakoś palili się przy tej okazji do promowania książki stojącej za obrazem… Nawet w obliczu kinowej premiery długo oczekiwanego sequela. Powieść Dicka pozostaje więc w cieniu swoich kinowych dzieci. Ogromna szkoda, bo Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, choć drastycznie różni się od Łowcy androidów, jest dziełem absolutnie wyjątkowym. Chcecie przekonać się, dlaczego?
„Gdyby mnie dopuścili do produkcji, zrobiłbym to o niebo lepiej” – tego typu stwierdzenie każdy z nas wymruczał pod nosem przynajmniej raz w swojej karierze gracza, mając styczność z licznymi niedoróbkami gier, czy też złymi decyzjami developerów. I chociaż z reguły są to słowa rzucone na wiatr, nietrudno sobie wyobrazić, że wśród społeczności fanów danej gry znajdzie się kilka utalentowanych osób, które rzeczywiście „zrobiłyby to o niebo lepiej”. Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie oddałby w ręce grupki zapaleńców (choćby i nie wiem, jak zdolnych) produkcji nowej gry ze znanej serii. Nie w czasach, kiedy jedno potknięcie może zadecydować o ogromnych stratach finansowych i wizerunkowych całej firmy. Całe szczęście, SEGA nie jest firmą o zdrowych zmysłach. Dlatego kiedy młodzi, zdolni i szerzej nieznani goście przedstawili Sonic Team prototyp swojej własnej gry z Sonikiem w roli głównej, Takashi Iizuka, głowa studia, po krótkim namyśle wypalił: sure, why not?
Binary Domain, bo tak się nazywa japońska odpowiedź na przygody Marcusa i spółki, zostało wyprodukowane przez Ryu Ga Gotoku Studio (aka Yakuza studio, odpowiedzialne za serię gier, niespodzianka, o Yakuzie) i rzucone na rynek przez SEGĘ w 2012 roku. Boom na third person shootery z systemem osłon powoli przemijał, a każdy gracz miał już w życiu styczność przynajmniej z kilkoma grami tego typu. Nowy zawodnik, który wykorzystywał nadto wyeksploatowaną już mechanikę, musiał naprawdę mocno czymś się wyróżniać, żeby przykuć uwagę publiki. Pech chciał, że Binary Domain na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się absolutnie niczym. To, w połączeniu z żałośnie skąpym marketingiem ze strony SEGI, zadecydowało o porażce rynkowej gry. Ach, jak też gracze okrutnie się pomylili! Oto bowiem pod płaszczykiem przeciętności Binary Domain skrywa miodny gameplay, którego nie powstydziliby się i sami epiccy projektanci trybików wojny™.
Od premiery pierwszego odcinka Life is Strange minęło całkiem sporo czasu. Gra francuskiego studia DONTNOD swego czasu nieźle namieszała zarówno na rynku tytułów epizodycznych skupionych na fabule, jak i na rynku gier ogółem. Teraz, z prequelem pod tytułem Before the Storm w drodze, a także po gościnnej wizycie Life is Strange w usłudze Playstation Plus, wydaje się, że nadeszła idealna pora na powrót do historii Max i zabawę w analizę. Skoro już większość graczy ma ten tytuł za sobą, myślę, że możemy spokojnie pomówić o zakończeniu – przez jednych uwielbianym, przez innych krytykowanym… Ale koniec końców całkiem przemyślanym, jeśli odrobinę zastanowić się nad tym, o czym gra opowiada między wierszami.
Mam dla Was zadanie – musicie odgadnąć na podstawie mojego opisu, o jakiej grze będę mówił. Akcja owej produkcji toczy się w otoczeniu militarnej bazy, położonej na obsypanym śniegiem odludziu. Bohaterem jest mężczyzna biegły w obsłudze broni palnej, który napotyka na swej drodze charakterną, dobrze walczącą dziewczynę. Razem postanawiają przekraść się do środka wojskowego kompleksu, celem zniszczenia broni masowej zagłady. Po drodze nasz bohater będzie musiał się zmierzyć się z genetycznie modyfikowanymi żołnierzami, dwunożnymi mechami, a także z niewygodną prawdą o własnym pochodzeniu. Słucham, co to za gra? Jeśli odpowiedzieliście Metal Gear Solid, to ze smutkiem muszę Was poinformować, że oblaliście test. Powyższy opis dotyczy bowiem najnowszego dodatku do Final Fantasy XV, zatytułowanego Episode Prompto.