Nic nie boli bardziej niż niemożność robienia tego, co się lubi, kocha, wyznaje. Noga w gipsie przekreśla rower, gorączka bieganie, biegunka randkę, okres imprezę. Każdy z nas miał kiedyś taką nieszczęśliwą przygodę. Wypadek, który brutalnie pokrzyżował plany na konkretny fun. No ok. Pamiętajmy jednak, że byliśmy, jesteśmy i (mam nadzieję) będziemy graczami. Brak czego bolał, boli nas najbardziej? Co nie pozwalało, bądź nie pozwala zaakceptować i pogodzić się z nową, ponurą sytuacją? Hasło mrożące krew w żyłach, fundujące ciary i obawę o jutro – „Szlaban na komputer!”. Pora na hardkora – najcięższą karę, jaką może dostać gracz. Karę ciachająca sens życia…
O roli najbardziej frustrujących nas kar i ośrodka monitorującego w postaci rodziców (prokuratorów, sędziów i katów w jednym) – napomknąłem w 20 części Rojopojntofwiu (#20 Docenić granie). Dokładnie na przykładzie etapu drugiego: Grania u siebie. Pora rozwinąć trochę temat i przyjrzeć się bliżej temu mrocznemu zjawisku paniki i obawy o najgorsze. „Błagam, błagam, tylko nie komp. Niech będą słodycze, wyjścia na dwór lub nawet TV. Byleby nie komp!” Kto nie zna takich przykrych rozkmin. Każdy miał swoje. Każdy zna ten ból. Dzisiaj poznacie historię mojego…
Gdy Rojcio oczekiwał mrocznego zarysu sylwetki ojca po powrocie z wywiadówek - równo srał po gaciach. Sytuacja o tyle przejmująca, że właśnie miała miejsce premiera super gry, a ja miałem super ochotę w nią super zagrać. Jedyne co jednak było super, to super „OPR”, a marzenia o rozkosznym weekendzie z wysłużoną mychą odchodziły w niepamięć. Jedyną myszką jaką mogłem się pobawić, była ta od ołówka podczas odrabiania zadań z matematyki. Smutek, zawód i straszna świadomość, że „batonik leży obok, a ja mogę się tylko na niego popatrzeć”. Ehh.
Gdy kompa miałem u dziadka, a gaming dostępny był tylko w wersji weekendowej – kary/szlabany pojawiały się w dwóch rodzajach. Albo w ogóle jechać nie mogłem, albo dziadek przyjeżdżając po mnie, miał w ramach „wymiany zakładników” – przekazywać rodzicom klawiaturę i myszkę. Rojcio wiedział jednak z kim się dogadać i jak sprawę rozwiązać. Kochany dziadzio przywoził więc urządzenia wskazujące ze swojej firmy umiejscowionej nieopodal domu. Wilk syty i Rojcio cały. Gdy ukochany sprzęt w końcu trafił do mojego mieszkania, Wasz cwaniak nie przestał kombinować. Wiedział, że gdy grać nie mógł, tato dotykał monitora sprawdzając, czy aby nikt przed chwilą nie mordował na nim smoków czy boomheadshotował zombie. Komputer nie był w moim pokoju, umieszczony został w fatalnym miejscu, pośrodku przedpokoju drugiego piętra mieszkania, zaraz przy schodach. Każdy, kto wchodził z dołu – widział co wyświetla ekran, a „dotyk mrocznego sprawdzenia” był na wyciągnięcie ręki. Młody Rojo odkrywszy ten cwany system – zaczął wymyślać solucje kamuflujące. Pierwszy pomysł – okno na oścież. Cooling tradycyjny. Nie zawsze powietrze jednak było zimne lub wiuchało mocno. Pomysł drugi – „na ukrytą ignorancję”, czyli wciśnięcie monitora maksymalnie w róg pomieszczenia i przyozdobienie całego stanowiska „elementami” świadczącymi, że nikt tu grać nie mógł (zawalony, wręcz przysłonięty czymś monitor, ciuchy na krześle lub jego brak). Coś w stylu: Nobody’s seen anything…. Wszystko po to, by utrudnić „handchecka” i nie przypominać ojcu, o codziennym konwenansie. Podobnie jak na początku – wyszło słabo. Staruszek ponownie nie dał się ogłupić. Chwyciłem więc po ostateczne rozwiązanie. MROŻONKI! Tak! Pyzy, knedle, pierogi. Wszystko. Pac na monitor, który po seansie z Diablo stawał się zimniejszy niż przedtem. Działało, system się sprawdził. Raz tylko Rojcio solidnie z gamingową sesją przesadził i zapomniał zdjąć „(…)z kapustą i grzybami” z monitora podczas gry. Tak wsiąknął, że jego fikuśny system chłodzący się…. stopił. Padł, zalawszy wodą bebechy pudła z ekranem. Było po ptokach. Od tamtej pory na mrożonki patrzę z pewną konsternacją…
Lata mijały, Rojcio dorastał. Stawał się coraz bardziej samodzielny i operatywniejszy życiowo. Kary zniknęły, pojawiły się nowe obowiązki, zobowiązania wobec najbliższych. Odpowiedzialność za siebie i innych, troska o przyszłość. Nikt mi już nie mówi, czego mam nie robić lub co mam zabronione (żona liberał, spoko babka, serio). Jak mam czas (a nie gdy nie mam kary) – gram. Ile chcę, w co chcę. Niby bomba, ale pojawia się tutaj inny problem, o którym również pisałem w 20 odcinku. Nie zawsze się gra już tak emocjonująco. Dlaczego? Motyw „owocu zakazanego” minął. Gdy mamy coś na wyłączność, bez ograniczeń – nie rajcuje już w takim stopniu jak wydzielane (lub kradzione) płatki chipsów, które połykało się wszystkimi zmysłami. Przesyt wyparł niedosyt. Niemniej jednak, cieszcie się, że macie teraz dużo czasu wolnego, a Wasi rodzice nie mają… „szkolnych” argumentów. Przynajmniej na razie. Wykorzystajcie więc wakacje… póki je jeszcze macie.
P.S. Jeśli podoba Ci się mój Blog, znalazłeś/-aś w nim coś dla siebie (jakiś stały cykl, konkretny dział, itp.) i posiadasz konto na Facebook'u, "Polub go" po prawej stronie pod moim avatarem. Z góry Ci za to dziękuje. Doceniam i pozdrawiam. ROJO
Rojopojntofwiu:
#28 Każda gra to jakieś wspomnienia...
Na temat: