Gry które zmieniły moje wirtualne życie // 2/2 - RazielGP - 2 marca 2012

Gry, które zmieniły moje wirtualne życie // 2/2

Witam wszystkich w drugiej i zarazem ostatniej części tego felietonu. Tym razem poza pewnym wyjątkiem, pojawią się tu nowsze niż uprzednio produkcje. Wspomnianym nieco wcześniej odstępstwem okazało się Diablo II. Nie wiem jakim cudem, ale zapomniałem wspomnieć poprzednim razem o tym wspaniałym hicie. Na szczęście tę niedogodność zamierzam nadrobić w niniejszym wpisie, zaczynając od tego diabolicznego hack 'n' slasha. Zapraszam!

O Diablo II usłyszałem nie posiadając jeszcze własnego komputera. O tej produkcji było, jest i zapewne będzie głośno, w końcu to dzieło Blizzarda. Gdy już jednak stałem się właścicielem nowiutkiego peceta, musiałem możliwie jak najszybciej zasilić swoją skromną wówczas kolekcję o ten tytuł. Oczywiście miałem również chrapkę na jedynkę, która niestety w tamtych czasach była trudno dostępna. Rozpoczęcie znajomości z marką Diablo od drugiej odsłony, na szczęście nie odebrało mi frajdy z przeżycia mrocznych przygód z izometrycznym widokiem. Do dziś ukończyłem obie części z dostępnymi rozszerzeniami wielokrotnie i wiecie co? Nadal nie mam ich dość i zapewne raz na jakiś czas, odświeżę sobie i przeżyję na nowo te same losy w oczekiwaniu na trójeczkę. Od tamtego momentu, poszukiwałem zbliżonych gatunkowo produktów, ale mało który pochłonął mnie tak jak "dziecko Blizza". Chyba tylko Blood Omen: Legacy of Kain, wciągnął mnie jeszcze bardziej za sprawą bardzo rozbudowanego uniwersum, jednak z siekaniem i rąbaniem nie miał on za wiele wspólnego... Przynajmniej nie na taką skalę. Niemniej jednak, jeśli kiedyś będzie mi dane zagrać w coś równie wciągającego, na pewno spędzę przy tym rodzaju sporo chwil.

Wracając jednak na właściwy tor, czyli z roku 2003 na 2008, należy wspomnieć o wspaniałych wyścigach samchodowych małego studia Bugbear. FlatOut 2 okazał się godnym spadkobiercą Destruction Derby i zaoferował mi, najwyższych lotów ekscytującą demolkę. Wcześniej, nie byłem przychylnie nastawiony do samochodówek z nielicencjonowanymi pojazdami. Nie dawało mi to poczucia frajdy, ale ta gra zmieniła mój pogląd na tę sprawę. Oprócz trybu przetrwania na małej arenie, twórcy zaserwowali nam mordercze wyścigi oraz zawody w wyrzucaniu kierowcy przez przednią szybę! W taki oto sposób mogliśmy konkurować z oponentami w skokach narciarskich, wzwyż, wzdłuż, w kręgle, rugby czy też strzały do bramki. Różnorodności nie było końca, a wysoki poziom trudności powodował nie lada satysfakcję, po ukończeniu danego etapu. Wspaniały soundtrack przyczynił się do świetnego, wylewającego się z ekranu klimatu, a model jazdy oraz destrukcja naszych maszyn czy też otoczenia, robiła niesamowite wrażenie. Nie przeczę, zawsze kręciły mnie destrukcyjne wyścigi jak np. Carmageddon, ale dopiero FlatOut 2 spowodował, że odstawiłem na bok wymęczoną do granic możliwości przez Electronic Arts markę Need for Speed, a zacząłem interesować się wyścigami bez licencjonowanych aut na szeroką skalę - Burnout Paradise. Na plus należy także doliczyć dobrą optymalizację, ponieważ posiadając jeszcze stary sprzęt, "ciągnął" mi on o dziwo omawianą produkcję na wysokich detalach.

Ostatnią ważną dla mnie produkcją, jaką ukończyłem jeszcze na wieloletnim pececie został Portal. Niepozorny produkt, dodany do Orange Box'a jako bonus, okazał się niezwykle intrygujący. Nigdy bym nie przypuszczał, że zainteresuje się logiczno-zręcznościową grą. Prawdę mówiąc, gdyby nie to, że Portal jest dziełem Valve, do dziś zapewne nie zapoznałbym się z tym tytułem. Jednak sprawy potoczyły się w następujący sposób i unikatowa produkcja, odmieniła mój wirtualny światopogląd. Od tej chwili polubiłem główkowanie w elektronicznej rozrywce i jeśli takowa okazja się nadarzy, bez zastanowienia z niej korzystam. W drugiej połowie 2008 roku nastąpiła zmiana wysłużonego komputera na nowy sprzęt. Przerzuciłem się wówczas na Intel Core 2 Duo E7200 2.53GHz, 4GB RAMu, Radeon HD4850 i 320GB dysk. Różnica była kolosalna, a ja miałem sporo tytułów do nadrobienia. Opadów szczęki z powodu oprawy wizualnej nie było końca... Aż do roku 2010. Do dziś posiadam niemal identyczny sprzęt. Zmienił się tylko dysk, ponieważ pierwotny dokonał swego żywota na inny egzemplarz o tych samych walorach oraz karta graficzna również z tego samego powodu, ale na inny model - 6770. W przeciwieństwie do poprzednika, następca świetnie sobie radzi z wszelakimi nowościami. I to po kilku latach od jego zakupu. W końcu jakby nie patrzeć, postęp technologiczny w przypadku gier stanął od jakiegoś czasu w miejscu. Jednak nie to jest tematem niniejszego wpisu, a gry, którym udało się mnie bezgranicznie wciągnąć, bądź nawet zmienić moje zdanie na temat danego gatunku, wbrew pierwotnym upodobaniom.

W następnym roku, zapoznałem się z kolejną znaną marką. Dokładniej rzecz ujmując z Call of Duty 4: Modern Warfare. Co prawda zrobiłem to niechętnie, bo wówczas nie przepadałem za wojennymi grami. Szczególnie takimi z czasów II Wojny Światowej. Na szczęście akcja czwórki toczyła się we współczesnych czasach, dzięki czemu zaznajomiłem się z nią. Efektowne skrypty robiły wtedy na mnie niesamowite wrażenia. Wszechobecna akcja oraz zróżnicowane lokacje również. Wciągnąłem się bez reszty i nim się obejrzałem, przed moimi oczami pojawiły się napisy końcowe. Z miejsca skoczyłem po część drugą. Dlaczego nie World at War? Ano dlatego, że był dla mnie za drogi, a poza tym słyszałem wtedy wiele mało pochlebnych opinii na jego temat. Z dzisiejszego punktu widzenia, dość niesłusznych. Dwójka była za to bardzo chwalona przez ogromną rzeszę graczy, a poza tym producentem tej odsłony byli twórcy Modern Warfare, co odebrałem jako rekomendację wysokiej jakości. Od tego momentu polubiłem nie tylko gry toczące się podczas II Wojny Światowej, ale także i filmy! Wszystko za sprawą współczesnej wojny z Call of Duty 4.

Dzięki Portalowi polubiłem zręcznościowe główkowanie, ale nadal nie traktowałem poważnie niezależnych produkcji. World of Goo jak nietrudno się domyślić, zmienił mój stosunek do gier indie. Liczyłem tylko na odreagowanie od typowych gier. Jakież było moje zdziwienie, gdy odstawiłem duży tytuł na rzecz sympatycznych glutów. Produkt, który miał mi posłużyć jako urozmaicenie dla wyskobudżetowego hitu, totalnie go zdeklasował. Wykonując trudne zadania, nawet przez myśl nie przeszła inna gra. Jak widać, życie, nawet te wirtualne potrafi zaskakiwać. Ceniłem tę produkcję za pomysł, wykonanie, wspaniałą oprawę audiowizualną jak i za nietypowy humor. To wszystko spowodowało, iż omawiany produkt zapadł mi w pamięci. Więcej informacji na temat tego dzieła możecie przeczytać w mojej recenzji, do której serdecznie zapraszam.

Call of Duty spowodowało, że polubiłem drugowojenne klimaty, ale do dzikiego zachodu nadal nie mogłem się przekonać. Zastanawiacie się, jaki tytuł wywołał we mnie taką zmianę? Nie przedłużając, odpowiem na to pytanie. Call of Juarez: Bound in Blood, od naszego rodzimego studia Techland. Wspaniały klimat, wyraziste postacie, wciągająca fabuła oraz wysokie wykonanie tego dzieła, sprawiły że wsiąkłem w westernowe klimaty bez liku. Wcześniejsze gry w tych klimatach traktowałem bardzo nieprzychylnie. Większość z nich nadal nie lubię, ponieważ są zwyczajnie nieatrakcyjne. Tak naprawdę, wielce żaluję braku pecetowej wersji Red Dead Redemption. Zważywszy na to, że konkurencji praktycznie w tym gatunku nie ma. Dziwi mnie więc decyzja Techlandu w przypadku trzeciej odsłony swojej serii. Call of Juarez w czasach współczesnych? A cóż to za poroniony pomysł? Na szczęście, do wyboru miałem jeszcze część pierwszą, która wciągnęła mnie równie mocno co jej nowszy prequel. Także w świecie kinematografii, zacząłem inaczej postrzegać westerny, a to już wiele znaczy. Przynajmniej dla mnie.

W kolejnym, czyli 2010 roku napotkałem na swej drodze kolejne, choć nie tak przełomowe dla mnie tytuły. Pierwszym z nich okazał się Tomb Raider: Legend. Sama gra jest w moim odczuciu bardzo ciekawa oraz przemyślana. Jednak nie wywołała ona we mnie zmiany postrzegania tego gatunku gier, bo akurat taki rodzaj preferowałem od lat. Problemem była sama seria Tomb Raider, do której czułem niewyobrażalnie dużą niechęć. Co więc spowodowało, że zdecydowałem się na przygody Lary Croft? Producent - Crystal Dynamics, czyli twórcy jednej z moich najbardziej ukochanych serii na świecie - Legacy of Kain. Ciekawość była na tyle duża, iż zdecydowałem się na pobranie wersji demonstracyjnej. Ta zaskoczyła mnie niezwykle pozytywnie i w taki sposób podczas pewnej promocji nabyłem swój egzemplarz. Zmiany jakie nastąpiły w tej marce, od razu przypadły mi do gustu, ale jako osoba, lubująca zapoznawać się z możliwie każdą wydaną na peceta odsłoną danej marki, zdecydowałem się w późniejszym czasie na ukończenie pierwszej części. Wcześniej nie miałem cierpliwości, aby znieść archaiczne i dość sztywne z dzisiejszego punktu widzenia sterowanie. Jednak tym razem było inaczej, a gdy już opanowałem tajniki tej gry, polubiłem przygody panny Croft.

Drugim z wcześniej wspomnianych tytułów jest F.E.A.R.: First Encounter Assault Recon. Tutaj sytuacja wygląda podobnie, ale mimo wszystko gorzej niż w przypadku Tomb Raidera. Horrory lubię, mało tego, uwielbiam, ale w postaci filmu. W przypadku gier niekoniecznie, a nawet wręcz przeciwnie. Mimo to Fear bardzo mi się spodobał, a jego historia okazała się na tyle interesująca, że stała się głównym motore napędowym tego produktu. Same potyczki z armią klonów sprawiały mi mnóstwo przyjemności, a to za sprawą ich wysokiej inteligencji, zaawansowanej fizyki oraz systemu bullet time. Ponadto "żywsze" etapy przeplatały się z tymi pozornie spokojniejszymi. Pozornie, ponieważ program lubił nas w takich chwilach straszyć, a robił to niezwykle skutecznie. Mimo wszechobecnego S.T.R.A.C.H.U. z mojej strony, brnąłem cały czas naprzód. I to z zapartym tchem. Po ukończeniu podstawki, od razu zabrałem się za dodatki, które jak się później okazało, były najwyżej średnie. Zmiana producenta odcisnęła swe piętno. Mimo tego, ukończyłem je. Co prawda z nudów, ale jednak. Później pograłem u kuzyna w część drugą, która za sprawą skonsolizowania, od razu mnie od siebie odepchnęła. Zastępstwa poszukałem w czwartej oraz piątej odsłonie Resident Evil. Czwórka jeszcze mi się podobała, ale ostatecznie poległa, zaś piątka od samego początku mi się nie podobała. Starsze, typowo survivalowe części, okazały się dla mnie zbyt straszne i zbyt trudne, aby chciało mi się je ukończyć, dlatego ostatecznie stwierdzam, iż nie są to gry dla mnie. Niestety... Choć należy im się z mojej strony ogromny szacunek.

Ostatnim hitem w tym zestawieniu jest kolejna, rodzima produkcja - The Witcher. Co prawda nie zmieniła mojego gustu, bo RPGi w pewnym stopniu lubię. Oczywiście o ile oferują coś ciekawego. Mimo to, Wiedźmin okazał się pierwszą tak długą grą, w którą grałem, grałem, grałem przez kilka miesięcy bez przerwy. W przypadku takiego Morrowinda, robiłem kilkudniowe odpoczynki. Różnorodny, choć mały świat, słowiańskie, bliskie memu sercu klimaty, wyraziste postacie oraz zabawne dialogi, z niezwykle intrygującą fabułą i zapierającą dech w piersiach muzyką, spowodowały we mnie taki, a nie inny stan rzeczy. Gra co prawda nie jest bez wad - sztywne animacje, archaiczny engine czy parę bugów, pomimo wielu łatek, z początku nie zachęcały. Jednak po dłuższym kontakcie, przestałem zwracać uwagę na te mniej istotne aspekty. Od czasów Legacy of Kain jestem zwolennikiem wielowątkowych warstw fabularnych, które możemy podziwiać w omawianym produkcie czy chociażby w serii Assassin's Creed. To również przyczyniło się do tego, że polubiłem przygody charyzmatycznego Geralta. A dodam, że zapoznałem się z nimi na początku 2011 roku, czyli parę lat po premierze gry. Wcześniej słyszałem o niej wiele dobrego, a forumowy znajomy - Zingus123, sukcesywnie podsycał me zainteresowanie Wiedźminem, za co mu bardzo dziękuję.

I tak oto dobrnęliśmy do końca tego przydługiego felietonu. Myślę, że dzięki niemu, poznaliście moje wirtualne zainteresowania jak i gry, które okazały się w moim przypadku przełomowe. Z przyjemnością poznam Wasze kamienie milowe jak i opinie na temat moich wirtualnych przeżyć.

RazielGP
2 marca 2012 - 19:55