Trochę z przekąsem, trochę z przerażeniem obserwuję od jakiegoś czasu postęp technologii i gadżetów na stałe powiązanych z Internetem... To ile różnych interfejsów, zasad działania i kont naraz potrafimy obsłużyć, przechodzi marzenia niemieckich filozofów.
Codziennie wrastamy w nowy, szybki świat – każdy swoim tempem (na szczęście czasy są na tyle łaskawe, że bycie technicznym ignorantem wciąż jest możliwe i nie musi przeszkadzać), i nabywamy nawyki, których kilka lat temu nigdy byśmy się po sobie nie spodziewali.
Sam szukałem wczoraj zdjęć Tokio, były mi potrzebne tylko na chwilkę, potrzebowałem jedno malutkie ujęcie... Oczywiście skierowałem się do wyszukiwarki grafiki google, która odesłała mnie do flickra (ech, jeszcze nigdy nie miałem flickra...), gdzie znalazłem całą porcję zdjęć – w tym jedno robione z czyjegoś mieszkania w czasie wybuchu rafinerii w porcie. To niesamowite, że komuś udało się tak to ująć. Taki widok szybko skłonił mnie do kolejnych poszukiwań, sprawdziłem czy aby czasem tokyo by night nie żyje, co się dzieje na wsi i czy nie muszę czegoś obejrzeć. Nie minęło kilka minut, a już czytałem d-addicts i pod wieczór oglądałem najświeższą ekranizację Great Teacher Onizuka.
Początkowo potrzebowałem tylko jednego zdjęcia, potem morze informacji w kilka chwil przeleciało przez ekran mojego laptopa. I tak jest praktycznie codziennie...
Innym razem przeglądałem menu Nintendo DSi, bawiąc się wewnętrzną, całkowicie mulącą przeglądarką internetową. Z niewiadomych przyczyn wpadłem na pomysł przeniesienia zdjęć z tej konsoli na PC (tak, robiłem zdjęcia DSi, i sam nie wiem czemu), do tego wystarczyła karta SD o której posiadaniu zapomniałem. Dla draki postanowiłem jeszcze wrzucić zdjęcie bezpośrednio z konsolki Nintendo na Facebooka, z radością stwierdziłem, że to działa, więc je usunąłem (parę miesięcy wcześniej wysłałem z niej twitta w świat, szaleństwo), ściągnąłem jeszcze aktualizację i postanowiłem sformatować całego handhelda. Po co to wszystko? Because I can.
Po tych wszystkich „skokach w bok” wracam do śledzenia tego co ostatnio mnie interesuje – trafiam na informację, że typowy europejski konsument spędza w sieci ponad dobę każdego miesiąca. Okazało się, że na Starym Kontynencie z Internetu korzysta 400 milionów osób. Wydało mi się coś mało, więc sprawdzam ilu w ogóle jest europejczyków, błądzę, wychodzi, że mniej niż 800 milionów i czuję się w tej chwili maluczko przy Chińczykach... Po chwili nie pamiętałem już nawet co mnie przygnało do tego miejsca i czemu zapomniałem o zakładce z Ted Talks w której buforuje się wykład o fizycznym aspekcie Internetu (Polecam).
Wpadam na ciekawy artykuł i wrzucam go do instapaper (ach, muszę strzelić notkę o instapaper!), widzę coś na YouTube, ale przychodzi listonosz z Tekken Tag Tournament 2 i klikam „obejrzyj później”, widzę fajną notkę na twitterze i przesyłam ją dalej, tylko po to żeby samemu móc kiedyś do niej wrócić, przeglądam tablety, sprawdzam ile kosztują w Chinach, zaglądam do sklepu Google Play gdzie jednym kliknięciem myszki wysyłam poprzez sieć aplikację na telefon (nawet nie pamiętam, żebym im podawał mój numer, ale sami wykryli jaki mam model etc.)... Wariactwo. Because I can.
Świat się rozpędza i udostępnia swe dobra w ułamku sekundy, czekając tylko na to, by odpowiedzieć na pytanie, którego nawet zdążyliśmy zadać. Rewolucja informacyjna działa z efektem kuli śnieżnej, często nie wiadomo gdzie ten potok odnośników i nawiązań może nas zanieść... Korzystajmy z tego.
Czasem brzmi to nieco obłąkanie (jak powyżej) ale ten cały świat 2.0 (czy z nastaniem smartfonów już 3.0?) potrafi dać nam sporo od siebie. A chwila oddechu? Zawsze jest na dworze, w łóżku i przy kawie.