Snajper # prekursorzy: broń czy człowiek? - barth89 - 26 stycznia 2013

Snajper # prekursorzy: broń czy człowiek?

Snajperskie rzemiosło ma wiele obliczy. Pisałem już o snajperach samoukach, pojedynku dwóch strzelców wyborowych, snajperach - zabójcach na zlecenie, polskim snajperze z 1. Dywizji Pancernej Generała Maczka, indiańskim snajperze, który skalpował trafionych przeciwników, a nawet dziecku dzierżącym w ręku karabin snajperski. Dziś odsapniemy nieco od snajperskich opowieści na rzecz drugiego odcinka specjalnego, skupiającego się na historii, a mianowicie pierwszych snajperach. Ale nie martwcie się, w następnym artykule ciąg dalszy opowieści.

"Snajperstwo to bardzo osobista wojna, bo strzelec wyborowy musi zabijać cicho i rozważnie, strzelając dokładnie wybrane cele i nie może poddawać się emocjom... oni będą widzieć wyraz twarzy ludzi, których mają zabić" - Kapitan Robert Russell, instruktor szkolący strzelców wyborowych w Wietnamie.

Żołnierz frontowy walczy właściwie nie odczuwając osobistej animozji do wroga. Ma po prostu zrobić wszystko, co zostanie mu rozkazane podczas walki. Reaguje na okoliczności robiąc wszystko, aby przeżyyć, ochronić siebie i swoich kolegów. Oczywiście może zostać zabity, ale statystycznie ma większe szanse, by zostać rannym lub wziętym do niewoli, a szanse jego przeżycia są całkiem spore. Szanse przeżycia snajpera są o wiele mniejsze. Jeśli zostanie on wzięty do niewoli w rezultacie akcji bojowej to praktycznie nie ma on szans na przeżycie. Ci, którzy dostawali się do niewoli, byli prawie natychmiast zawsze zabijani na miejscu. Strzelcy wyborowi rozumieli ryzyko, jakie na siebie brali i tak jak nikt na polu bitwy chcieli przeżyć, przykładając szczególną wagę do planowania swojego kamuflażu, przygotowania pozycji i taktyki.

Dziś tak...

Kilku snajperów, zwłaszcza japońskich, wolało pracować na własną rękę, jednak większość nie była samotnymi wilkami. Psychiczne obciążenie wynikające z wyobcowania i wielogodzinnego przebywania w bliskości wroga w końcu odciskało swoje piętno na snajperach i szybko zdano sobie sprawę z tego, że najbardziej skutecznymi strzelcami wyborowymi będą ci, którzy będą pracować w parach: jeden jako strzelec, drugi jako obserwator. Stało się to podstawą dla taktyki zespołów strzelców wyborowych większości armii, ale okoliczności wykazywały wielokrotnie, że nigdy nie było to zasadą. Strzelanie wyborowe jest sztuką, nie nauką. Prawdziwy strzelec wyborowy wymaga posiadania niezwykłego zasobu umiejętności. Musi być nie tylko doskonałym strzelcem, ale także doskonałym znawcą terenu, przyrody i pola walki, sztuki obserwacji, podchodów, maskowania... Spędza większość czasu siedząc cicho, obserwując i rejestrując żywotne dane wywiadowcze na temat przeciwnika: ruchów pododdziałów, rodzaju i sił przeciwnika, niejednokrotnie wycofując się bez jednego strzału. Musi on być skończonym profesjonalistą, inteligentnym, umiejącym polegać tylko na sobie, całkowicie pewnym siebie i swoich reakcji.  Dziś wiemy, że strzelanie wyborowe jest jednym z najważniejszych elementów XX-wiecznego pola walki, ale skąd tak naprawdę się wzięło? W dzisiejszym, drugim odcinku specjalnym (pierwszym był artykuł zaczynający całą serię, pt. Snajper # gra vs rzeczywistość) spróbujemy zgłębić ten problem.

Od czasów średniowiecznych do połowy XIX wieku większość ręcznej broni palnej była bronią gładkolufową, co w przypadku muszkietu oznaczało, że miał on efektywny zasięg celnego ognia nie większy niż nieco ponad 70 metrów. Efektywność muszkietu polegała na jego zmasowanym użyciu w liniowych szykach piechoty strzelającej salwami z bezpośredniego dystansu. Jednak koncepcja karabinu była doskonale znana już od XVI wieku, lufy gwintowane były bardzo trudne i kosztowne w wykonaniu. Na polach bitew XVII-wiecznej Europy pojawiło się kilku znanych strzelców wyborowych. W zapiskach pojawiają się relacje o ludziach uzbrojonych i używających myśliwskich strzelb gwintowanych podczas angielskiej wojny domowej (1642 - 1648) do "wybierania" oficerów, a uśmiercenie charyzmatycznego dowódcy parlamentarzystów Lorda Brooke'a, podczas oblężenia Lichfield w marcu 1643 roku, jest jednym z lepiej udokumentowanych wydarzeń tej wojny. Otóż na dachu katedry, która to była doskonałym punktem obserwacyjnym, czuwało dwóch żołnierzy rojalistów, z których jeden, John Dyott, był uzbrojony w strzelbę na ptactwo z bardzo długą lufą. Lord Brooke, który obserwował ostrzał armatni z ganku jednego z domów, wychylił się do przodu, aby lepiej widzieć upadek armatniej kuli. Dyott dokładnie wycelował i wystrzelił. Kula trafiła Brooke'a w lewe oko, zabijając go na miejscu. Odległość nie była może zbyt imponująca (około 137 metrów), ale Dyott strzelał z wielkokalibrowego gładkolufowego muszkietu kulą odlaną własnoręcznie z kawałka ołowiu oderwanego z dachu katedry. Wedłów ówczesnych standardów strzał był nadzwyczajnie celny. Oczywiście pojawienie się osób takich jak Dyott nie oznaczało istnienia w tamtych czasach jakichkolwiek oddziałów strzelców wyborowych.

Sytuacja ta zmieniła się podczas działań zbrojnych pomiędzy Wielką Brytanią a jej zbuntowanymi koloniami w ameryce w 1775 roku. Brytyjczycy, przywiązani do swojej wojskowej tradycji, oczekiwali, że przyjdzie im walczyć z kolonistami w zwyczajowy sposób, w konfrontacji liniowego szyku, tak by mogli widzieć białka oczu przeciwników. Nie oczekiwali jednak tego, że Amerykanie wystawią do walki strzelców odzianych w ciemne kolory, działających jak zwiadowcy i harcownicy odstrzeliwujący oficerów bez wystawiania się na ogniową odpowiedź przeciwnika. Sfrustrowani Brytyjczycy ponosili straty nawet nie widząc kto wystrzelił kulę i skąd ona nadleciała. Nie miało to jednak znaczenia, bowiem dla żołnierza liniowej piechoty, to że widział przeciwnika nie odgrywało żadnej roli, bo ograniczony zasięg jego muszkietu nie pozwalał mu odpowiedzieć ogniem. Amerykanie byli uzbrojeni w strzelby z Kentucky albo ponsylwańskie strzelby - smukłe, długolufowe, małokalibrowe strzelby skałkowe, które znali doskonale, bowiem większość z nich nauczyła się celnie strzelać zaraz po tym jak nauczyła się chodzić. Bez problemu potrafili oddawać celne strzały na odległość 274 metrów. Brytyjski Land Pattern Musket (muszkiet wzoru lądowego) przy jego niemożności wystrzelenia kuli na dystans większy niż 182 metry, a oddania celnego strzału

na mniej niż 1/3 tego dystansu, był całkowicie bezużyteczny w starciu z tymi strzelbami. Major George Hanger był pierwszym celem jednego z amerykańskich sharpshooters podczas konwersacji z osławionym pułkownikiem Banastre Tarletonem: "Strzelec przeszedł przez tamę młyna, ewidentnie obserwując obu oficerów i położył się na brzuchu. Zawsze układali się do strzału po to, aby oddać dobry strzał na duży dystans. Oddał dobrze wymierzony i zimny strzał do mojego przyjaciela, do mnie i naszego trębacza... koń pułkownika Tarletona i mój nie stały dalej niż dwie stopy od siebie. Kula strzelby przeszła pomiędzy nimi a mną. Patrząc na młyn zaobserwowałem błysk prochu. Trębacz zeskoczył z konia i rzekł: 'Sir, mój koń został trafiony'. Przemierzyłem ten teren kilka razy i... z pewnością mogę zapewnić, że odległość z której strzelił miała pełne 400 jardów (365, 76 m)".

Znacząca wydaje się postawa ówczesnych żołnierzy w odniesieniu do ognia muszkietowego, która cechowała również tych oficerów, którzy nie poruszyli się nawet wówczas, gdy zdali sobie sprawę z tego, że sa potencjalnymi celami. Dominowało przeświadczenie, że celowanie przez "dzikusów" do pojedynczych oficerów stanowi przejaw zdziczenia obyczajów i stoi w sprzeczności do reguł honorowego prowadzenia wojny. W jednym z przypadków George Washington pojawił się w zasięgu strzału brytyjskiego żołnierza, który został w ostrych słowach pouczony przez swojego oficera, aby nie strzelał, ponieważ nie jest sprawą "chamów" strzelanie do szlachetnie urodzonych...

Jeśli Brytyjczycy uważali amerykański sposób walki za niehonorowy, należy stwierdzić, że w intensywnie zalesionych wschodnich stanach okazał się on bardzo efektywny. Młody brytyjski oficer 70. regimentu pieszego o nazwisku Patrick Ferguson w końcu zdołał przekonać władze o militarnej wartości karabinu z lufą gwintowaną, aczkolwiek musiał to zrobić własnym sumptem. Z wielkimi oporami rząd brytyjski zgodził się, aby Ferguson utworzył i wyszkolił 100-osobowy oddział karabinierów, którzy przejęli praktyczne zielone mundury i harcowniczą taktykę Amerykanów. Niestety ich wpływ na przebieg wojny był minimalny, a po śmierci Fargusona, w czasie bitwy pod King's Mountain, jego żołnierze i ich karabiny zniknęły z horyzontu. Strzelby gwintowane zostały wkrótce zapomniane... aż do chwili, kiedy w Europie pojawiło się zagrożenie w postaci niedużego człowieka z Korsyki: Napoleona Bonaparte...

* Historia zaczerpnięta z książki "Dzieje snajperów od roku 1914 do czasów najnowszych" autorstwa Martina Peglera, Osprey Publishing. Przekład Jerzego Majszczyka. Polecam!


Kolejnej opowieści snajperskiej wyczekujcie niebawem, a tymczasem zachęcam do zapoznania się z poprzednim artykułem:

Snajper # tomahawkiem i Garandem

Snajper # nasi też potrafią strzelać, czyli snajper gen. Maczka

Snajper # nawet wiewiórka może pokąsać

Snajper # samotny myśliwy

Snajper # nielegalne łowy

Snajper # zdolny samouk

Snajper # gra vs rzeczywistość


<Spodobał ci się tekst? Wpisy i felietony przypadły ci do gustu? Polub growo&owo na Facebooku ^^ Znajdź mnie też na Google+>

barth89
26 stycznia 2013 - 16:25