Koniec roku! Podsumowanie! Kto by się spodziewał? Na pierwszy ogień idzie moja lista najlepszych albumów 2013 roku, którą sumienne staram się dostarczać każdego gameplayowego grudnia. Nie stałem się nagle fanem dyskotekowych rytmów, czarnych rapów czy innego rodzajów przebojów rodem z rozgłośni z dużą ilością "x" w nazwie, więc znowu mój "top" najczęściej obracać się będzie wokół ryku gitar, łomotu perkusji i sampli z piekła rodem.
Dużo dobrej muzyki zaatakowało moje uszy w tym roku, choć nie potrafię z ręką na sercu wskazać jednego albumu, który zasłużył na tytuł płyty roku. Z tego też powodu idę na lekką łatwiznę i najpierw napiszę kilka akapitów o różnego rodzaju wartych odsłuchania muzycznych dokonaniach (ze specjalnym małym kącikiem dla muzyki polskiej), a potem dotrę do trzech produkcji, które doceniłem najbardziej i które dostarczyły mi najwięcej frajdy.
Zacznę od płyt, których obecności w takim podsumowaniu się nie spodziewałem, bo dotychczasowej twórczości tych wykonawców nie śledziłem, ani też jakoś specjalnie nie słuchałem. Są sobie dwa zespoły, których do niedawna nie potrafiłem rozróżnić - Arcade Fire i Arctic Monkeys. Oba indie-rockowe, oba modne, grające - wydawałoby się - podobnie. Tymczasem Arctic Monkeys już dawno temu skumały się z Joshem Homme'em, a rezultatem najnowszej sesji nagraniowej za oceanem jest płyta AM promowana fantastycznym (chyba najlepszym na płycie) singlem Do I Wanna Know? Nóżka chodziła sama, naprawdę przyzwoite granie. Z kolei Arcade Fire poszli w kierunku disco i spłodzili długi, dwupłytowy, nietuzinkowy album pt. Reflektor, któremu trzeba poświęcić sporo uwagi (poza tym: kto normalny promuje płytę siedmiominutowym singlem?). Nie wszystkie numery weszły bez popicia, ale takie np. It's Never Over albo szalony rytm Here Comes The Night Time podobają się same, bez pomocy. Podobnie jest z Daft Punk - Random Access Memories już zdążyło wylądować wysoko na różnego rodzaju listach "top 2013". DP nigdy nie słuchałem, choć twórczość jako tako znam (z wyróżnieniem muzyki do TRONa - świetny soundtrack!), ale przeraźliwie zaraźliwe numery z Pharrellem Williamsem na wokalu czy długi, pod koniec gitarowy Giorgio by Moroder pewnie zostaną ze mną nieco dłużej.
Idąc dalej i wchodząc w cięższe rewiry: podobała mi się nowa płyta Alice In Chains. Śmierć Layne'a Staleya mnie nie dotknęła, bo te ponad 10 lat temu AiC nie istniało na moim radarze. Tymczasem nagrane z nowym wokalistą Black Gives Way to Blue i tegoroczny The Devil Put Dinosaurs Here (fantastyczny tytuł i zacna okładka) to dwa kawały naprawdę solidnego grania. Dobrze się tego słucha, warto pamiętać o weteranach, zdecydowanie. Innego rodzaju weterani - Korn - też wrócili z nowym albumem, pierwszym po powrocie Heada, gitarzysty współodpowiedzialnego za najlepsze w dorobku grupy Follow the Leader i Issues. Singlowe Never, never nie przysporzyło zespołowi nowych fanów, ale całe The Paradigm Shift to porządna i miejscami bardzo udana próba wskrzeszenia "dawnego Korna". Miło się słuchało, choć na dłuższą metę bez rewelacji. Krótko wspomnę jeszcze o nowym albumie Placebo - Loud Like Love okazało się być całkiem niezłe i zdecydowanie bardziej "słuchalne" od Battle for the Sun. W przypadku tej grupy jednak (podobnie jest z Muse) dużo bardziej cenię sobie wydawnictwa z datą produkcji do 2006 roku włącznie. Kończąc akapit o powrotach - Black Sabbath wróciło i ma się zaskakująco dobrze, jak na permanentnie połączonych do kroplówki weteranów ciężkiego grania. 13 brzmi energetycznie i młodzieńczo, posłuchałem go nie raz i nie dwa razy, i każdy z tych razów był miły memu uchu.
Zanim przejdę do faktycznie najlepszych albumów 2013 roku, dwa specjalne wyróżnienia sponsorowane przez moje Sennheisery: pełnometrażowy album How to destroy angels nie powalił mnie na ziemię, ale okazał się być przyjemną odskocznią od NIN (a gdyby całość była taka jak trzy utwory: And the sky began to scream, Welcome oblivion i Too late, all gone, byłoby rewelacyjnie), z kolei kolaboracja Chino Moreno i panów z ISIS, która ukazała się w czerwcu pod marką Palms jest bardzo miła i ekstremalnie wręcz klimatyczna, ale z jakiegoś powodu miałem nadzieję na coś o większej sile rażenia (również w kwestii ciężaru kompozycji).
And now... 3 x 3
Trzy prawie-najlepsze albumy
David Bowie - The Next Day
Spektakularny powrót muzycznego kosmity jest wyjątkowo normalny i klasyczny. Oto dobry rockowy album dojrzałego muzyka, który raz jeszcze pokazuje młokosom, gdzie raki zimują. I nawet jeśli twórczość Davida jest mi w zdecydowanej większości obca (znam i słucham w zasadzie tylko dwóch płyt: Outside i Earthling), to nie przeszkadzało mi to cieszyć się The Next Day. Pierwszorzędna robota!
Stone Sour - House of Gold & Bones part 2
Druga część koncept-albumu o biednym żuczku, który musi walczyć z własnymi demonami. Cała historia to fajne opowiadanie zawarte w książeczkach do płyt, dwa długogrające albumy i czteroczęściowy komiks z wydawnictwa Dark Horse. Corey Taylor jest w tym momencie jednym z najpłodniejszych i najciekawszych rockowych twórców i strach pomyśleć, co przyniesie w przyszłym roku nowy Slipknot. Ale póki co HoGaB 2 powinien przypaść do gustu wszystkim fanom Stone Sour i ciężkiego grania w ogóle. [więcej przeczytacie tu]
A Perfect Circle Live
Maynard James Keenan to twarz trzech zespołów: Tool w bólach rodzi swoje kolejne dzieło, A Perfect Circle ostatnio wrócił z martwych za sprawą wielu koncertów w USA i nowych wydawnictw "live", zaś Puscifer to najaktywniejsza grupa, która tylko w tym roku doczekała się EPki i zacnego "What is..." (koncertowy film + osobne audio). Na wyróżnienie w tym wypadku zasługują aż 4 płyty z logo A Perfect Circle - trzy długogrające albumy w wersjach na żywo (z bonusowymi kawałkami i cudownymi sucharami w wykonaniu gitarzysty, Jamesa Iha) oraz jedna koncertowa mega-kompilacja: Stone and Echo, nagrana w 2011 roku w amfiteatrze Red Rocks w Colorado. I nawet jeśli głos Keenana przez te wszystkie lata stracił nieco zakresu, to muzycznie utwory sprzed lat bronią się bez problemowo. Lekkie zmiany w aranżacjach, energia i wrzaski publiczności... Naprawdę kapitalna sprawa, szkoda tylko, że obecnie dostępna jedynie w wersji cyfrowej.
Trzy najlepsze albumy z Polski
Blindead - Absence
Blindead dostał wyróżnienie za rewelacyjną atmosferę i świetne kompozycje. Wcześniej panowie strasznie hałasowali, teraz zaś poszli w kierunku nastrojowego, gitarowego plumkania z okazjonalnym ciosem prosto w krtań. No i podoba mi się dołujący koncept z cmentarzem, numerami kwater jako tytułami utworów... W sam raz na zimowe wieczory. Światowa muza wprost z naszego podwórka.
Dr Misio - Młodzi
Arkadiusz Jakubik - facet dyskusyjnej urody o zniewalająco niskim głosie. Ale żeby od razu wokalista? Jak się okazuje - wokalista na sto dwa! Garażowe, rockowe, brudne granie połączone z brudnym głosem i dobrymi tekstami dały rezultat w postaci najlepszej tegorocznej stricte rockowej płyty "made in Poland".
Misia ff - Epka
Michalina Furtak, głos i bas tres.b w wersji solowej, na razie trwającej jedynie 30 minut. Szkoda, bo Misia głos ma przecudowny, po angielsku śpiewa równie dobrze, jak po polsku, a jej "debiut" wyraźnie pokazuje, że również bez kolegów z zespołu jest w stanie nieco namieszać. W tres.b najbardziej lubiłem te żywsze, drapieżniejsze kawałki, cieszy więc, że na Epce nie brakuje gitarowych momentów (choć w gruncie rzeczy jest to świetny pop).
Moje trzy najlepsze albumy 2013 roku
Święta muzyczna trójca tego roku, dostarczyciele największej ilości radochy i bohaterowie całej masy ponownych odsłuchów bez przerwy. Niestety – żaden z poniższych albumów nie okazał się aż tak rewelacyjny, jak sobie to wymarzyłem. Wszystkie są bardzo dobre, żaden nie jest genialny. Trochę szkoda, ale w gruncie rzeczy powinniśmy sobie częściej życzyć takiej "szkody".
Nine Inch Nails - Hesitation Marks
Zapewne przemawia przeze mnie NINowy fanboj, ale Hesitation Marks po 3 miesiącach od premiery jest nadal świeży, pomysłowy i rajcujący. Co prawda wolałbym więcej agresji i żywej perkusji, ale tego nie brakuje na koncertach (sami sprawdźcie, a potem wpadnijcie do Katowic w czerwcu), zaś same kompozycje jak zwykle pieszczą me uszy. Mój pierwotny zachwyt nad nowym NIN możecie poznać tutaj.
Queens Of The Stone Age - ...Like Clockwork
Druga najlepsza tegoroczna płyta to najnowsze dzieło QOTSA, które - podobnie jak NIN - nie wykorzystało w pełni drzemiącego w twórcach potencjału. Jest świetnie, a mogło być genialnie. Tym niemniej tych kilku miesięcy spędzonych z ...Like Clockwork nie mogę uznać za stracone. Oto dojrzała, niebanalna płyta od doświadczonych rockmanów. Więcej pod tym linkiem.
Sound City: Real to Reel
Na koniec zostawłem najciekawszą kolaborację ostatnich lat, wielogłowe dziecko Dave'a Grohla. Lider Foo Fighters nakręcił dokumentalny film o Sound City - legendarnym studiu nagraniowym, a wspaniałym towarzyszem dla filmu okazała się być ścieżka dźwiękowa. 11 premierowych, napisanych od zera utworów, pochodzi od kilkunastu uznanych twórców, w tym takich gwiazd jak Paul McCartney, Trent Reznor czy Josh Homme. Mocy w muzykach było na coś zasługującego na 11/10, otrzymaliśmy "tylko" jakieś 8,5/10. Ale i tak jest super. Więcej: tu.
A jak Wam minął muzycznie ten rok? Może więcej słuchaliście muzyki na żywo, niż z płyt (kaset :P)? W weekend będziecie mogli przeczytać muzyczne podsumowanie roku w wykonaniu dartha16. A tymczasem miłego dnia.
PS Zapomniałem wspomnieć o dwóch albumach, których sporo słuchałem i które zaslugują na Waszą uwagę: Long Distance Calling - The Flood Inside [progresywnie i z Niemiec] oraz Gary Numan - Splinter (Songs from a Broken Mind) [prekursor elektro-industrialnych brzmień w nowoczesnej, dosyć gitarowej odsłonie]