Miałem kilka pomysłów na to, jak zacząć tę recenzję. Chciałem napisać, że na Daredevila z jednej strony bardzo czekałem, z drugiej, przez nadmierne nakręcenie wyjątkowo obawiałem się rozczarowania. Myślałem, żeby wspomnieć, że z reguły adaptacje są albo wierne albo piękne, zaś nowy serial Netflixa zdołał połączyć obie te cechy. Zastanawiałem się nad tezą, że jest on tym dla seriali komiksowych, czym Mroczny Rycerz był dla filmów superhero. Ale wiecie co? Zamiast tego postawię na prostotę – to najlepszy serial o superbohaterze, jaki dotąd powstał.
O tym, kim jest Daredevil i jakie komiksy o nim warto przeczytać pisałem już ostatnio, zatem ponowne rysowanie całego tła fabularnego sobie odpuszczę. Dość powiedzieć, że stworzony przez Netflix trzynastoodcinkowy serial Daredevil jest pierwszym puzzlem większej układanki, w skład której w tym roku wejdzie jeszcze A.K.A. Jessica Jones, w przyszłym Luke Cage oraz Iron Fist, a całość zostanie zamknięta łączącym bohaterów tych czterech seriali Defenders. Mają rozmach. Ale po tym, co widziałem, jestem spokojny o całe przedsięwzięcie.
Serial skupia się na początkach bohaterzenia Matta Murdocka. Na szczęście typowego origin story jest tu niewiele, na dodatek rozłożone zostało na kilka retrospekcji pojawiających się w różnych momentach opowieści. Zaczynamy od tego, co dobre – dorosłego Matta, jeszcze nie w swoim ikonicznym stroju, kopiącego tyłki przestępcom. Jednocześnie, jako cywil otwierającego kancelarię prawniczą razem ze swoim najlepszym przyjacielem, Foggym Nelsonem. To dobry punkt wyjścia. Nie marnujemy czasu na dzieciństwo i trening (te kwestie załatwiają flashbacki), jednocześnie nie przechodzimy od razu do wymiatania – obserwujemy krok po kroku, jak miasto zaczyna poznawać nowego bohatera i jak on sam uczy się na swoich błędach. Historia pod tym względem mocno przypomina słynny komiks Batman: Rok Pierwszy.
Osią intrygi jest starcie Daredevila z Kingpinem, najpotężniejszym graczem półświatka przestępczego Hell’s Kitchen. Do samego Kingpina jeszcze wrócimy, póki co – intryga. Ta rozpisana została solidnie. Starcie toczy się na dwóch zazębiających się płaszczyznach – z jednej strony, jako zamaskowany bohater DD uprzykrza życie swojemu wrogowi niszcząc jego interesy i terrorem wyciągając kolejne strzępy informacji od pobitych wrogów, z drugiej, jako prawnik stara się doprowadzić do upadku grubej ryby przestępczego świata. Przy czym nie robi tego sam – pomagają mu wspomniany wcześniej Foggy, ich sekretarka Karen Page, oraz Ben Urich, stary dziennikarz śledczy. Przeciwnik nie pozostaje jednak bezczynny i razem z grupą swoich barwnych (zarówno jeśli chodzi o narodowość, jak i charakter) współpracowników równie skutecznie kontratakują. Sytuacja przypomina wyniszczającą wojnę, w której obie strony obrywają równie mocno. Są ofiary śmiertelne, są straty w cywilach, a ostateczne zwycięstwo jednej ze stron – pyrrusowe.
To wyniszczające starcie jest podstawą rozwoju postaci, jakiemu poddane zostają w trakcie trzynastoodcinkowego seansu. Bo choć Daredevil jest tu postacią tytułową, to na szczęście tzw. supporting cast nie został zmarginalizowany. Foggy, Karen i Ben stanowią równie istotnych bohaterów, co Matt Murdock. Choć nie latają w trykotach i nie spędzają nocy na bijatykach, również wielokrotnie narażają swoje życie, wykazują się bohaterstwem, mają swój istotny wkład w historię. Posiadają też własne słabości i problemy, wewnętrzne konflikty. Ich wątki śledzi się z równym zainteresowaniem, co te związane z Mattem. Duża w tym zasługa aktorów. Charlie Cox to świetny Daredevil i bardzo dobry Matt Murdock. Elden Henson wykreował Foggy’ego jako znacznie bardziej interesującą postać od jego komiksowego oryginału. Karen Page zagrana przez Deborah Ann Woll to postać o której można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest typową damą w potrzasku. No i Vondie Curtis-Hall jako Ben Urich – rzadki przypadek, kiedy zmiana koloru skóry postaci względem oryginału przeszła bez jakichkolwiek protestów. Jak się okazało, słusznie – wypadł świetnie. No i jest jeszcze Rosario Dawson jako Claire Temple, pielęgniarka pomagająca Mattowi – chyba jedyna postać, z której można było wycisnąć nieco więcej, by nie służyła głównie jako deus ex machina do ratowania poobijanego herosa.
Przestępcy to zupełnie inna bajka. Jak dotąd filmowe uniwersum Marvela cierpiało na poważny deficyt ciekawie zarysowanych czarnych charakterów. Oczekiwałem, że tutejszy Kingpin to zmieni, jednak zamiast jednego ciekawego złoczyńcy, dostałem tychże znacznie więcej. Mamy tu na swój sposób sympatycznych braci z Rosji, jest tajemnicza starsza pani z azjatyckich stron, jest wiecznie narzekający na wszystko księgowy, w końcu znajdzie się też wierny powiernik i asystent Kingpina. Jest też Vanessa, sympatia głównego antagonisty, która zupełnie niespodziewanie okazała się jedną z najciekawszych czarnych charakterów w całym show.
No i wreszcie, jest on. Wilson Fisk. Kingpin, choć przydomek ten nie pada w serialu ani razu. Potężny i wpływowy człowiek, który ma jedno, konkretne marzenie – chce uczynić Hell’s Kitchen, dzielnicę, w którym się wychował, lepszym miejscem. Wyrachowany, inteligentny, potężny. Godny przeciwnik dla Matta Murdocka, z którym, co wielokrotnie bywa podkreślane, więcej go łączy niż dzieli. Obaj dążą do tego samego, robiąc to jednak zupełnie innymi metodami. Obaj pełni są szacunku dla siebie nawzajem. Wilson to jeden z najciekawszych złoczyńców w całym serialowym superhero. Jest zły, nie ulega to wątpliwości, ale jednocześnie jego cele wcale nie są złe. Wypełniony jest cechami zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi. Sprawia to, że jest on postacią, której można kibicować, tak jak kibicuje się Frankowi Underwoodowi w House of Cards czy Vito Corleone w Ojcu Chrzestnym. Vincent D'Onofrio wykreował świetnego złoczyńcę.
Kawał dobrej roboty wykonano odwzorowując uliczny, noirowy klimat historii. Pamiętacie chłodny niebieski kolor dominujący kolorystykę House of Cards, symbolizujący wyrachowanie głównego bohatera? Tutaj w podobny sposób wykorzystano zgniłą zieleń, wypełniając nią ekranowe Hell’s Kitchen i pogłębiając wrażenie zepsucia przezerającego tę dzielnicę. Muszę pochwalić również sceny walk i parkourowe - ilość efektów specjalnych ograniczono w nich do minimum i to czuć. Są wiarygodne, z ciekawą choreografią, bezkompromisowo brutalne, mają też satysfakcjonującą długość. Szczególnie końcowe starcie z drugiego odcinka zapada w pamięć – długa, nakręcona jednym ujęciem bijatyka robi kolosalne wrażenie. Jak dla mnie najlepsza scena walki w całym Marvel Cinematic Universe.
Na zakończenie tej laurki dla nowego dziecka Netflix słowem o jednym, jedynym mankamencie serialowego Daredevila. Choć przedstawiona historia jest ciekawa i wciągająca, to jej niektóre fragmenty opowiadane są przez zdecydowanie zbyt długi czas. Część dialogów zdawała się ciągnąć znacznie dłużej niż powinna, tylko dlatego, że formuła puszczania całego sezonu na jeden raz im na to pozwalała. Niektóre rzeczy można by skrócić, inne usunąć – podejrzewam, że gdyby zamiast trzynastu odcinków zmontowano całość w jedenastu bądź dwunastu, serial by tylko na tym zyskał. Może to przy oglądaniu zniechęcić osoby przyzwyczajone do żywszego tempa akcji, jakie znajdą w innych produkcjach z podgatunku superhero.
Jest to jedyna wada tego serialu. Oprócz tego wszystko inne – historia, postacie, klimat, nawiązania do komiksowej mitologii postaci – wypadło doskonale. Oczekiwania miałem gigantyczne, a jednak nie odczułem ani krztyny rozczarowania. Zakończę tak, jak zacząłem - to najlepszy serial o superbohaterze, jaki dotąd powstał.