Koreańczycy planują zdominować WCS. Nie tylko w swoim kraju
Jagten czyli Polowanie - wielkie kino z małego kraju
Blizzard budzi się z zimowego snu. Teraźniejszość i przyszłość StarCrafta II
Recenzja BioShock: Infinite - kandydat na najbardziej przecenioną grę roku?
The Free Bundle #5 - kolejna paczka darmowych gier indie
Pierwszy zwiastun The Wolverine nie przyspiesza mi tętna
Gra przeglądarkowa Skrillex Quest została stworzona przez Jasona Odę, na zlecenie samego Skrillexa i jego wydawcy - Atlantic Records.
Skrillex Quest opowiada prostą historię - jesteśmy bohaterem w świecie zabrudzonego kartridża do NESa. W związku z czym świat staje się skażony. Musimy uratować go, pokonując zbitki błędnych danych. Czy jakoś tak. Ważne, że w tle leci dobry dubstep.
Ze mną i rapem jest taka dziwna sprawa, że nigdy nie ciągnęło mnie do niego światopoglądowo, ani kulturowo. Nie lubię kultury hip-hopowej, faceci w wielkich dresach i czapkach z daszkiem nie imponowali mi w żadnym okresie mojego życia. Lubię rap jako muzykę.
Dlaczego w takim razie nie słyszałem wcześniej wydanej w 2011 roku Teorii Równoległych Wszechświatów? Zielonego pojęcia nie mam.
Coraz częściej przyłapuję świat na pewnej niepokojącej tendencji. Chodzi o rozbieżność, dalece idącą, między zdaniem odbiorcy, a zdaniem krytyków. Coraz mniejszym szacunkiem darzę wszelkiego rodzaju znawców, profesjonalistów, bo ich świat jest dla mnie coraz odleglejszy. Mniej uwagi zwracam na recenzje wysmarowywane finezyjnym piórem w renomowanych czasopismach, ewentualnie większych portalach, które stać na zatrudnianie krytyków z prawdziwego zdarzenia.
Częściej wchodzę na fora, blogi, pytam o zdanie znajomych, których gustom ufam. W razie wątpliwości przekonuję się sam. I szczerze mówiąc, zauważam, że powoli znika zależność między tym, co ja obiektywnie uznaję za dobre, albo chociaż niezłe (nawet jeżeli nie wpada w moje gusta), a opinią jaką próbuje mi się sprzedać jako tę jedynie prawdziwą, bo profesjonalną.
Jakiś czas temu wysmarowałem banalny tekst, który ku mojemu zdziwieniu, zawładnął Wykopem. Prawie tysiąc użytkowników tego serwisu „podpisało się” pod stwierdzeniem, że seriale są lepsze, którego nawet porządnie nie uargumentowałem, a jedynie liznąłem temat. Cóż, niezbadane są wyroki Internetu i czasami przebicie się jest kwestią przypadku.
Dwa tygodnie po opublikowaniu wspomnianego tekstu o serialach, siadam do napisania recenzji, która jest wyjątkiem od zasady o którym wcześniej pisałem. Oto bowiem wiara w kinematografię została przywrócona. Wszystko to dzięki Atlasowi Chmur, najlepszemu filmowi ostatnich lat.
Na finał pierwszego sezonu The Walking Dead czekałem z utęsknieniem. Wirtualny serial śledziłem na bieżąco od pierwszego odcinka, każdemu kolejnemu poświęcałem dłuższy tekst (1,2,3,4). Gra jest na tyle wybitna, i nie waham się użyć tego słowa, że zasługiwała na wytężoną uwagę. Co czekało na mnie w piątym, finałowym odcinku?
UWAGA. Ocena 10/10 dotyczy się tylko ostatniego odcinka. Ogólnie The Walking Dead oceniam na 9/10, tak jak mogliście przeczytać w recenzji UV w serwisie gry-online.pl.
Jak zawsze postaram się uniknąć spojlerów. Jeżeli się pojawią, ich początek i koniec zostaną wyraźnie oznaczone CZERWONYM NAPISEM.
Dzisiejszej nocy rozpocznie się największe wydarzenie w historii Starcrafta II jako platformy e-sportowej. Po raz pierwszy deweloper osobiście zorganizował mistrzostwa świata z prawdziwego zdarzenia.
Przez kilka miesięcy gracze na całym świecie walczyli w większych i mniejszych imprezach, aby zdobyć miejsca na World Championship Finals. Do wygrania jest 250 000 dolarów, co stanowi liczbę bezprecedensową. W Szanghaju, gdzie odbędą się zawody zbierze się 10 000 osób, które będą śledzić te zmagania na żywo. Blizzard napina muskuły – wszyscy z Was, którzy są zainteresowani w jakimś stopniu e-sportem muszą finały WCS oglądać.
Sto tysięcy dolarów dla zwycięzcy. To tyle, ile kosztuje Porshe 911 Coupe S z dodatkowym wyposażeniem. Jest moc.
Stała się wielka rzecz dla e-sportu. Największe zachodnie organizacje zajmujące się profesjonalnymi elektronicznymi zmaganiami: Major League Gaming, Electronic Sports League i Dreamhack, podpisały porozumienie dotyczące wielu kluczowych kwestii związanych z rozgrywkami.
Dla kibiców, zawodników i innych osób związanych z e-sportem oznacza to wielki postęp. Dlaczego?
Znamy już datę premiery Starcraft II: Heart of the Swarm – 12 marca 2013 roku. Twórcy gry coraz śmielej poczynają sobie w kwestii budowania hype’u i zdradzania konkretów dotyczących pierwszego rozszerzenia do największej obecnie gry strategicznej czasu rzeczywistego. Powiedziałem największej? Miałem na myśli – jedynej*.
Nie chcę dramatyzować, ale od ilości i jakości zmian, jakie planuje wprowadzić Blizzard w trybie sieciowym zależy przyszłość gatunku. Nie mam tutaj na myśli tego, co wiemy, że pojawi się już w dniu premiery HotS, choć one również są potrzebne. Chodzi mi raczej o kierunek, które one wyznaczają i w którym, miejmy nadzieję, deweloper pójdzie dalej.
*znaczącej
Jeżeli jeszcze nie wiecie to kocham Starcrafta II. Uwielbiam tę grę, kocham ją jako e-sport, ubóstwiam jego kulturę, fascynuje mnie to uniwersum. Mimo to, ostatnio gram częściej w League of Legends. Dlaczego? Bo lubię być dobrze traktowany, a żaden inny deweloper, którego znam, nie dba o swoją społeczność tak jak Riot Games. Skąd to się bierze?
*Pominę w tekście wszystkie kwestie związane z projektowaniem gry i modelem biznesowym, bo to temat na osobną rozprawkę.
Jest kilka rodzajów filmów, które mają u mnie fory na starcie. Jeżeli na ekranie jest: komiksowy superbohater, zombie, jedi, albo James Bond, to jestem w stanie naprawdę dużo wybaczyć. Wystarczy kilka dobrych scen, ze dwie fajne kreacje aktorskie, nieco klimatu i możecie być pewni, że znajdziecie mnie po seansie obślinionego z radości.
Kupiłem zatem sześć Kinder Bueno, odpakowałem je, batoniki schowałem do torby, podając puste opakowania, kupiłem dwa bilety w Multikinie w promocji "czwartki za 10zł", poczekałem na moją dziewczynę, usiedliśmy w sali, obejrzałem kilka trailerów, usłyszałem że jest głodna, poszedłem wydać majątek na nachosy, wróciłem, obejrzałem więcej trailerów i kilka reklam, potem jeszcze kilka trailerów i znowu reklamy (mam nową najnieulubioną kampanię społeczną „Przecz z umowami śmieciowymi”, ale o tym innym razem), aż w końcu zaczął się Skyfall. Powiem wam, że najlepiej tego wieczoru bawiłem się paląc papierosa przed wejściem do centrum handlowego.
Coś strasznego stało się z kinem. Słabuje ostro, aż wypala mózg. Na palcach jeden ręki mogę policzyć filmy które w ostatnich latach oglądałem w kinie i.. nawet nie tyle, że zwaliły mnie z nóg, bo takich w ogóle nie ma, ale były zwyczajnie dobre. Scenarzystom ciężko przemycić coś świeżego, operatorzy z niewiadomych powodów uznali, że „trzęsąca się” kamera jest ostatnim krzykiem mody, a kompozytorzy grają na jedną nutę.
Natura nie znosi jednak próżni i w miejsce wtórnego, płytkiego, ale grubo obsypanego efektami 3D i popcornem kina pojawiły się... seriale. Potomkowie tasiemców dla starych i samotnych ludzi z każdym rokiem wspinają się coraz wyżej w drabinie kultury. Czy tylko mi się wydaje, że przegoniły kino w wartstwie artystycznej?
*Tekst poprzetykałem filmikami z serii "Honest Trailers", które wydały mi się idealną ilustracją.