Czasami sam się sobie dziwię. Hity leżą odłogiem, lista zaległości piętrzy się, a ja zamiast sprawdzać najlepsze gry na konkretne platformy, ulegam i wrzucam do konsoli produkcje dziwne i mało znane. Tym razem miałem to szczęście, że ciekawość nie okazała się pierwszym krokiem do piekła. Kororinpa, jak już widzicie po ocenie po prawej, była unikalnym i całkiem przyjemnym doświadczeniem.
Na pewno doskonale znacie tę sytuację. Po kilku godzinach wyczerpującej psychofizycznie pracy, wracacie do domu, ogarniacie sprawy do zrobienia i na koniec dnia znajdujecie te kilkanaście minut dla siebie. Jesteście zbyt zmordowani, by zdecydować się na coś bardziej angażującego i ruszyć do przodu z kolejnym rozdziałem epickiej historii w wirtualnym świecie. Znakomicie sprawdzają się wówczas indyki – najlepiej takie bazujące na prostych założeniach i nie wymagające od gracza zbyt wiele. Wart polecenia w takiej sytuacji jest Spy Chameleon.
Przyznam się wam szczerze, że kiedy w 2012 roku obejrzałem trailer nowego produktu studia Arcane, zakochałem się w fakcie, że protagonistą jest zabójca w masce. Nie wiedziałem o nim kompletnie nic poza faktem, że stał się taki dzięki temu, że prawdopodobnie został zdradzony.
Kiedy gra ujrzała światło dzienne, moje zainteresowanie nią gdzieś sobie uciekła. Dziś po prawie sześciu latach, zaczynam dostrzegać piękno tych produkcji. Szkoda, że byłem głupi i zajęło mi to tyle czasu. Mam nadzieję, że na podstawie tego teksu, sięgniecie po tę produkcję, bo naprawdę warto.
Uwagę zwróciłem także po tekście naszego redakcyjnego kolegi „Co Dishonored ma wspólnego z twórczością Edgara Allana Poego?”. To właśnie w tamtym momencie powoli zacząłem znów się do niej przekonywać, ale małymi kroczkami. Swój wkład (największy) miała także wielka fanka serii, jaką znam. Nie żałuję żadnej z 13 godzin, które poświęciłem na swoją rozgrywkę.
O Nintendo często mówi się, że wyznacza trendy na rynku gier. Pokazuje nowe sposoby na zapewnienie milionom rozrywki na najwyższym poziomie, idąc pod prąd z projektami konsol. Tworząc gry, rozwija sprawdzone mechaniki i gatunki o nowe rozwiązania, które szybko podbijają serca fanów. Potwierdzeniem tego jest wydany ponad dziesięć lat temu na Nintendo Wii Super Mario Galaxy.
To piękne polskie słówko użyte w tytule tekstu - lał! - dobrze oddaje moje nastawienie w trakcie grania i tuż po ukończeniu Hellblade: Senua's Sacrifice. Dzieło studia Ninja Theory jest równie dobre, co ważne, równie ważne, co dobre i przeciera zupełnie nowe szlaki w temacie tego, co i jak można pokazać w grze komputerowej. Hellblade to świadectwo szaleństwa podane w niezwykle ekscytującej formie i tym tekstem chcę przekonać wszystkich, że warto po ten tytuł sięgnąć.
Hellblade to ambitny eksperyment, który na poziomie czystej rozgrywki jest połączeniem trzech prostych mechanizmów. Nasza bohaterka chodzi, odkrywa świat i słucha (narracji, głosów, historii). Nasza bohaterka rozwiązuje sprytnie skonstruowane, ale proste, zagadki środowiskowe. I w końcu; nasza bohaterka walczy. Nic naprawdę odkrywczego, mimo umieszczenia historii w czasach nordyckich wierzeń i uczynienia z bohaterki celtyckiej wojowniczki pragnącej ocalić duszę ukochanego.
Czy Wy też macie wrażenie, że przepis na udaną grę z serii Need for Speed jest stosunkowo prosty? Japońskie fury, parę europejskich i amerykańskich klasyków, dobra muza, migające neonami miasto, wścibska policja, różne typy wyścigów i tuning - mnóstwo części tuningowych realnych producentów. Z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem taka gra powinna być teraz perfekcyjna, jednak z jakichś powodów kolejnym odsłonom NFSa ciężko dorównać tym dawnym tytułom na prostych silnikach graficznych. Nie inaczej jest z Need for Speed: Payback, ze swoją disneyowską gangsterką i dominującym nad wyścigami pasjansem.
Studio Bloober Team zaczęło swoją rynkową karierę od powstałej we współpracy z Ministerstwem Kultury gry muzycznej o Chopinie. Kto by pomyślał, że po takim słabym starcie deweloperzy zaczną się specjalizować w straszeniu ludzi celowo i na poważne, a pomagać im będą gwiazdy srebrnego ekranu. Wydana półtora roku temu gra Layers of Fear to dobry przykład na ciekawy symulator chodzenia i generowania ciarek w jednym. A skoro gotycki horror się udał, może czas na lekki zwrot akcji? Oto horror cyberpunkowy znany jako Observer.
Nowy Prey intrygował mnie od momentu ujrzenia pierwszych zapowiedzi. Ciekawy, oszczędny styl graficzny, silny nacisk na interesującą fabułę i renoma dewelopera sprawiły, że łapczywie przeczytałem kilka premierowych recenzji. Entuzjazm nie zmalał, choć grę przeszedłem dopiero jesienią. Po 15 godzinach zabawy okazało się, że Arkane Studios dostarczyło naprawdę dobry produkt, ale jednocześnie przekonałem się, że nie wszystkie (teoretycznie udane) rozwiązania do mnie trafiły.
Prawdopodobnie każdy z nas marzył o posiadaniu jakiejś supermocy – niewidzialności, teleportacji czy umiejętności czytania w myślach. Z kolei wszyscy fani postaci Supermana bez wątpienia oddaliby wiele, by choć na jeden dzień wcielić się w rolę niemal nieśmiertelnego herosa. Okazuje się, że anonimowe dla większości graczy studio Pentadimensional Games przygotowało produkcję niemal w punkt skrojoną dla tychże miłośników komiksowego bohatera.
Przyznam się bez bicia, że Rogue Trooper, trzecioosobowy taktyczny shooter, który zadebiutował w odległym 2006 roku na pecetach oraz konsolach PlayStation 2 i Xbox, zdecydowanie przypadł mi do gustu. Ogrywałem go jako nastolatek, będąc pod niemałym wrażeniem dość innowacyjnych jak na tamte czasy rozwiązań oraz zauważalnej prostoty, lecz nie prostactwa w swoim wykonaniu. Od tamtej pory minęła już jednak dekada, rynek gier zmienił się nie do poznania, a wymagania graczy poszybowały w górę. Czy zatem odświeżona wersja wiekowej produkcji ma jakiekolwiek szanse w starciu ze współczesną konkurencją?