Nie bez powodu Drabina Jakubowa jest obrazem kultowy, który przez wielu uważany jest za jeden z najlepszych horrorów w historii. Wciągająca historia bazująca na jednym z najważniejszych amerykańskich opowiadań An Occurrence at Owl Creek Bridge oferuje coś więcej niż tylko szokujące zakończenie. Jednak to właśnie zakończenie filmu przedarło się do popkultury i jest powszechnie znane. Dlatego remake Drabiny Jakubowej stoi przed niełatwym zadaniem. Konkurować z kultowym obrazem i stworzyć coś interesującego w sytuacji, gdy ludzie spodziewają się mocnego finału nie jest czymś prostym. Ciekawe czy twórcom udało się dostarczyć coś więcej niż tylko marną podróbkę klasyka z 1990 roku?
Powoli zbliżamy się do sezonu jesiennego anime, kiedy pojawią się ostatnie japońskie serie w tym roku, więc niektórzy miłośnicy tej formy rozrywki zaczynają robić już podsumowania. Typują najlepsze serie 2019r. Również i ja zacząłem zastanawiać się nad tym tematem. Coś tam obejrzałem, kilka seriali porzuciłem w trakcie, inne odłożyłem na później i wrócę do nich jak nazbiera się wystarczająca ilość odcinków. Chciałem sprawdzić też coś nowego. Kolega zaczął mnie namawiać do sprawdzenie Kimtesu no Yaiba. Zobaczyłem więc opening. Spodobała mi się w nim muzyka, projekty postaci oraz samurajski setting. Dałem szansę tej serii. O tym jak się to wszystko skończyło przeczytacie w dalszej części tekstu.
Quentin Tarantino to dla wielu król kinematografii. A w najgorszym razie książę. I jako taki ma niewątpliwy związek z baśniami. Wymyślne, na swój sposób bajkowe historie amerykański reżyser opowiada od niemal 30 lat, ale do tej pory nie odjeżdżał za bardzo w sferę niesamowitą. Pewnego razu... w Hollywood jest najbardziej baśniowym filmem Tarantino, paradoksalnie być może dlatego, że scenariusz stoi tak blisko prawdziwych wydarzeń.
Przed premierą filmu największe kontrowersje wzbudzał sam temat - papież rozrywkowej przemocy i mistrz ciętych dialogów ma zająć się rodziną Charlesa Mansona mordującą ciężarną Sharon Tate i jej przyjaciół? Czy to się godzi? Potem okazało się, że bohaterami filmu będą drugiej świeżości gwiazda srebrnego ekranu i jej dubler. Czy da się to połączyć sensowną całość? Odpowiedź: da się, ale trzeba być Quentinem Tarantino.
Kiedy Rick & Morty byli na ustach wszystkich moich znajomych, którym nie jest obca platforma Netflix, wiedziałem, że to może być coś dobrego, skoro ciągle o tym słyszę. Jednak wtedy nie miałem do tego głowy, ale dziś coś mnie ruszyło, aby napisać o tej produkcji kilka słów.
Jakiś czas temu pisałem o Mob Psycho 100, świetnym anime poruszającym wątki paranormalne. Za serię odpowiadało studio Bones, które nie próżnuje i zaraz po tym jak skończyła się jego druga seria wypuściło na rynek kolejną animowaną perłę pt. Carole & Tuesday, którą współtworzą wraz z Netfliksem.
Zanim skupię się na historii Carole & Tuesday wypada wspomnieć coś o samym reżyserze tego całego przedsięwzięcia poświęconego muzyce.
Seria Szybcy i wściekli przebyła bardzo długą drogę - od niezłego filmu o nielegalnych wyścigach i kradzieży telewizorów z wbudowanym odtwarzaczem DVD do przekraczającej granice ludzkiej percepcji historii o superszpiegach, supersatelitach i ściganiu się z atomową łodzią podwodną. Film Hobbs i Shaw, pierwszy oficjalny spin-off tego box-office'owego behemota (wszystkie części zarobiły w sumie ponad 5,3 miliarda dolarów na świecie), stawia śmiałe kroki jeszcze głębiej w świat fantastyki i komiksowości, a gotowy produkt dojeżdża do mety w glorii i chwale.
Nie istnieje jedna, ogólna skala oceniania filmów, na której sprawiedliwie dałoby się umieścić i ocenić względem siebie takie dzieła jak Przeminęło z wiatrem, Kanał czy Oldboy, jednocześnie zestawiając je z Deadpoolami czy Piranią 3D. Ale gdyby istniała, to Hobbs i Shaw okupowaliby w najlepszym razie środek skali. Na szczęście twórcy wymarzyli sobie kosztującą 200 milionów zabawę "w szczelanego", zaangażowali adekwatnych ludzi i zaoferowali światu bardzo niemądry, stuprocentowo przesadzony, perfekcyjnie zrealizowany pakiet twardych odzywek, zabawnych sytuacji, ogromnych eksplozji i sekwencji, które mają fizykę w ogromnej pogardzie. I na tej czysto rozrywkowej skali Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw rozsiadają się wygodnie, otwierają piwko o złamaną nogę jakiegoś nieszczęśnika i zaczynają sypać one-linerami.
Rok 1993 był bez wątpienia wyjątkowy dla fanów uniwersum Dragon Ball, którzy otrzymali dwa bardzo dobre filmy pełnometrażowe, z Brolym i Bojackiem, a w anime mogli śledzić trzymający w napięciu turniej Cella. Wysoką formę trzeba było utrzymać, więc na 1994 rok zaplanowano premierę kinówki, w której potężny Broly powracał, szukając zemsty na Goku. Jak wypada wspomniana produkcja? Zapraszam na kolejny odcinek przeglądu. Tradycyjnie omawiam film w 11 tweetach.
UWAGA, tekst tak napakowany spoilerami, jak Broly mięśniami.
Jim Jarmusch to jeden z tych dosyć niezależnych filmowców, którego nazwisko jest znane szerokiemu gronu widzów. Jego dzieła nigdy nie biły rekordów frekwencyjnych, ani nie podbijały box office (rekord należy do filmu Broken Flowers, który zgarnął w sumie ponad 40 milionów dolarów), ale zawsze mówiło się o nich z szacunkiem i błyskiem w oku. Noc na Ziemi, Ghost Dog, Tylko kochankowie przeżyją czy nieśmiertelna Kawa i papierosy to rzeczy znane i lubiane. Truposze nie umierają, najnowsza propozycja Jarmuscha, wpisuje się w ten trend, ale z kilkoma różnicami.
Po pierwsze - recenzje są w najlepszym razie tylko przychylne, po drugie - temat zombiaków już się trochę wszystkim przejadł, po trzecie - mamy do czynienia z hitem kasowym, który już teraz ma na koncie ponad 13 milionów dolarów. Ot, ciekawostka, ale warta uwagi, jak w zasadzie każdy film Jarmuscha.
Prawie dwa lata temu na kinowych ekranach pojawił się film Atomic Blonde. Z różnych względów wtedy seans mnie ominął i perypetie atomowej blondyny nadrobiłem dopiero teraz, bo film wskoczył do biblioteki polskiego Netfliksa. Jedną recenzję na Gameplayu mogliście już przeczytać, ale może znajdziecie czas na drugą?
Gdy w 2014 roku duet Chad Stahelski - David Leitch dał światu Johna Wicka, okazało się, że gatunek klasycznego filmu "napadacko-strzelackiego" nadal może zaoferować współczesnemu widzowi tony stylu i godziwej rozrywki. Później Stahelski został przy Johnie Wicku, a Leitch wyreżyserował właśnie Atomic Blonde oferując więcej tego samego, ale w damskim wydaniu.
Disney, jako niekwestionowana firma-szef hollywoodzkiej machiny, może bez lęku testować na widowni różne pomysły na zarabianie pieniędzy. Używanie sprawdzonych historii nadaje się do tego celu wyśmienicie, co udowodniła aktorska wersja Aladyna. Film niezbyt dobrze oceniony przez krytyków zebrał już niemal miliard dolarów. Teraz to samo czeka Króla lwa - perfekcyjnie wyrenderowane zwierzęta podobno mają wielki problem, by przekazać widzom te same emocje, które wszyscy zapamiętali na lata po seansie oryginalnej animacji, ale ostatecznie kasa będzie się zgadzać. Remake'i działają na różnych poziomach niezależnie od ich faktycznej jakości.
Ale przecież świat filmu zna przykłady bardzo dobrych remake'ów. Nowe wersje hitów sprzed lat często bywają równie dobre, co oryginały. A nawet jeśli nie, to nie są dużo gorsze, a to też można uznać za sukces. Z okazji kinowego debiutu nowego Króla lwa zapraszam do zapoznania się z małą listą remake'ów, które uważam za dobre.