Ostatnio grałem tydzień temu. Przez godzinę. I choć tryb życia w którym fragowałem dzień w dzień już dawno minął, to jednak od jakiegoś czasu cierpię na notoryczny brak czasu, gdy tygodniowe przerwy od pada zdarzają mi się coraz częściej. A że nie jestem w stanie zdzierżyć takiej próżni, to zacząłem podświadomie poszukiwać ekwiwalentu dla gier, który będzie bardziej szanował mój niedobór czasu.
Dopiero niedawno zorientowałem się, że gry przegrywają walkę o moją uwagę z komiksami.
Jeśli nie boicie się przeczytać kilku tajnych faktów, dotyczących gier widocznych powyżej to możecie klikać “czytaj dalej”.
Będę tu mówił o różnych tytułach. W część grałem dużo, w część pobieżnie, a w jeszcze inne wcale. Nie zmienia to faktu, że cały czas nie jestem w stanie pojąć ich popularności, czy wręcz fenomenu. Bo gra albo jest bardzo dobra, ale nie zasługuje na przypisywany jej kult, albo niczym szczególnym nie zachęciła mnie do zainwestowania swojego czasu na dobrnięcie do jej napisów końcowych, choć w pewnych kręgach jest legendą. Są też przypadki, gdy ogólnodostępne materiały kompletnie nie zapowiadają świetnej gry, a jedynym co skłaniałoby mnie do sprawdzenia jej są zachwyty społeczności.
I wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, co takiego wyjątkowego jest w tych tytułach. Częściowo liczę, że ktoś z czytających oświeci mnie w tym względzie i może wśród tych niedocenianych przeze mnie dzieł znajdę swoją grę życia…
Dziś opublikowano w końcu pierwszy zwiastun najbliższego filmu z Marvel Cinematic Uniwerse, czyli trzeciego filmu o Kapitanie Ameryce, który nawiązuje do Wojny Domowej Marka Millara.
Dotarłem do takiego etapu w swojej growej karierze, że gry przechodzę raz. Jeden, jedyny raz. Wyjątkiem są gry najkrótsze/najlepsze, bo nimi trzeba się nacieszyć. W tę fazę wszedłem razem z obecną generacją konsol, bo poprzednio miałem w zwyczaju wyciskać z gier co tylko się da. Pierwsze przejście na normalu, by cieszyć się fabułą bez zacięć. Później wgryzanie się w mechanikę, by zaliczyć całość na najwyższym poziomie trudności. A i motywacja do przejścia gry trzeci raz też była, bo czekają przecież acziki/znajdźki. Osiągnięcia były dla mnie kiedyś motywacją, by posiedzieć dłużej nad grą, która przecież nie kosztowała tak mało.
Ale to wszystko i tak nic w porównaniu do jeszcze wcześniejszego etapu jaki przechodziłem. Czasy mojego grania na PC, gdy nową grę widziało się raz na dwa/trzy miesiące, więc grało się w nią długie godziny. Mam tu kilka przypadków z tego okresu.
Multiplayer to w FPSach zawsze tryb, na który trzeba poświęcić najwięcej czasu (ze standardowej porcji banałów wylosowałem właśnie ten tekst). Po solidnym ograniu Guardians we wszelkich możliwych trybach czuję się na siłach, by napisać parę słów na temat tego jak 343 udał się sieciowy komponent kolejnego wielkiego tytułu z serii Halo.
W ogólnym rozrachunku - multi ostre jak żyleta! W szczególe - jest kilka rzeczy mogących psuć zabawę.
Z wiadomych powodów temat Gwiezdnych Wojen znów jest głośny, naturalne jest więc oczekiwanie na zapowiedzi kolejnych gier. Oczy fanów starwarsowych produkcji skierowane są na Electroni Arts, które zaklepało sobie prawa do tytułów dziejących się dawno temu w odległej galaktyce. Rzut okiem na kalendarz wydawniczy i branżowe przecieki ujawnia nam jednak jedynie czającego się za rogiem Battlefronta, oraz potencjalną grę o Hanie Solo.
Mamy wszelkie prawo spisywać listy życzeń, co niniejszym robię.
Halo 5: Guardians reklamowano hasłami w stylu “Największe polowanie w historii gier”, czy “Najambitniejsza historia w serii.” Skupiono się na konflikcie dwóch Spartan i postawieniu Master Chiefa w złym świetle.
Ten wpis należy do serii Halologia, jednak nie spodziewajcie się zachwytów nad tym co dostaliśmy od 343 Industries.
Seria Battlefield może się pochwalić sporą różnorodnością przedstawianych realiów, dzięki czemu różni gracze preferują różne odsłony. 1942 to klasyka, Vietnam wiele osób wspomina z sympatią, dwójka była przełomem, Bad Company to super silnik, dalej było szlifowanie formy, albo upadek wszelkich battlefieldowych obyczajów, zależnie kogo spytać. Na tej linii kolejnych odsłon brakuje jednak jednego ogniwa, które nie było specjalnie przełomowe, ale jednak pod względem “bycia ciekawą grą” przebijało połowę produkcji spod tego szyldu.
Gra nazywała się Battlefield 2: Modern Combat.
Premiera najważniejszej gry ostatnich trzech lat (taa, jasne) już za nami, więc miliony (miliardy) fanów z całego świata (ale głównie z USA) mogą opuścić kolejki pod sklepami i oddać się w domowym zaciszu polowaniu na Master Chiefa. Jako gracz, który nabył Halo 5 w dniu debiutu nie jestem w stanie wyrokować co do ostatecznej jakości dzieła 343 Industries, ale pierwsza noc zarwana z przygodami Spartan zasiała we mnie tyle wątpliwości/nadziei (11/10!), że nie mogę się nimi nie podzielić.