Najpowszechniejszą reakcją graczy na zeszłotygodniowy pokaz Xboksa One było „buuu, gdzie są gry?” - dziennikarze branżowi też byli raczej przychylni tym głosom, choć nie w tak skrajny sposób. Przecież stawiając sprawę uczciwie, Microsoft zaprezentował pełen przekrój możliwości swojej maszynki dzieląc czas swej godzinnej konferencji mniej więcej po równo na jej wszystkie aspekty, a tych jest wiele. Pokaz tylko dla graczy odbędzie się podczas targów tylko dla graczy, czyli E3 2013 i pora to wreszcie zrozumieć zamiast tworzyć kolejne memy, gify i topici na forach (choć w sumie… są zbyt zabawne, nie porzucajcie tego).
Niektóre serwisy stanęły jednak w mocnej obronie Microsoftu, a przede wszystkim Wired publikując tekst o mocno kontrowersyjnym, ale jakże przyciągającym, tytule „Hardcore Console Gamers Don’t Want Much, Just the Impossible”, w którym dokładnie wytłumaczono, że droga obrana przez Microsoft jest słuszna, a krzykacze to tylko krzykacze.
To w końcu gdzie jest miłość prawda? Bo mi wydaje się, że jednak po stronie tych krzykaczy.
Wiedźmin 2: Zabójcy Królów oryginalnie ukazał się na PC w 2011 roku, na Xboksie 360 w 2012, a ja w końcu ruszyłem go teraz – w maju 2013. Czemu tyle to trwało? Pewnie dlatego, że mechanika produkcji CD Projekt RED zawsze wydawała mi się drętwa, a mimika postaci niewybaczalnie zacofana, poza tym nigdy nie darzyłem szczególnym uwielbieniem dzieł pana Sapkowskiego…
Mimo to, męczyła mnie myśl, że gra tyle czasu kurzy się na półce (tym bardziej, że zamówiłem ją podczas premiery) i nie dałem jej rady, choć nawet wielu casualom, Amerykanom i głupeczkom się to udało. Zbierałem się ponad rok, ale w końcu ruszyłem. Udało się! Gram w Wiedźmina 2.
Arjen Robben to latający holender, który przez lata swej kariery zachwycał i irytował kibiców PSV, Chelsea i Realu. Wygląda na to, że nareszcie zwalczył swe demony, przeszkadzające w byciu piłkarzem najwyższej możliwej klasy. Psychika nakazująca mu być gwiazdą drużyny i rozwiązywać wszystko samemu uległa zmianie na lepsze, tak samo jak zdrowie (od dawna mówiło się o nim, że ma szklane nogi…). Wczoraj, w swej najwyższej formie, grając dla klubu, a nie dla siebie, ze świetnym wsparciem z tyłu i piłkarzem równie wielkim na drugim skrzydle, Frankiem Riberym, zapewnił Bayernowi Monachium upragnione trofeum. Zwycięstwo w Lidze Mistrzów.
Nadszedł wielki dzień wielkiego zamieszania w wielkim namiocie. Xbox Reveal ciałem się stało i wiemy już jak wygląda propozycja Microsoftu na najbliższe lata – ich plan walki z Sony jest pozornie prosty: robimy dużo gier i proponujemy masę opcji umożliwiających oglądanie telewizji w sposób jaki nie był do tej pory możliwy, wszystko to zamykamy w sprzęcie, który korzysta ze świetnego sensora (nowa generacja Kinecta).
Jak to jednak zwykle bywa, z każdej konferencji można wynieść kilka pozytywnych i negatywnych wniosków – i tak stało się i tym razem:
Anohana: The Flower We Saw That Day | Ano Hi Mita Hana no Namae o Bokutachi wa Mada Shiranai to stosunkowo krótka (11 odcinków) seria anime pokazująca w lekki, przyjemny i „słoneczny” sposób zmagania grupki licealistów z traumą ciągnącą się za nimi od dzieciństwa.
Jintan, Anjo, Yukiastsu, Tsukuro i Poppo mieli kiedyś przyjaciółkę Menmę, z którą wszyscy razem dokazywali, biegali po lasach i spędzali czas w swej tajnej kryjówce. Niestety pewnego letniego dnia wpadła do pobliskiej rzeki po to, by nigdy już z niej nie wypłynąć. Obróciło to życie wszystkich do góry nogam, a zwłaszcza Jintana, który wciąż ją widzi…
Wydawcy za wszelką cenę chcą wydusić z nas ostatni grosz, najczęściej przy pomocy mikropłatności i przeróżnych blokad „kątętu” – okazuje się jednak, że metody te nie są tak skuteczne jakby sobie tego życzyli i wciąż najlepszy sposób żeby zarobić to po prostu robić dobre gry.
Wczoraj dowiedzieliśmy się, że Electronic Arts odpuszcza program Online Passów, który tak mocno pompował przez ostatnie cztery lata. Innymi słowy najgorsza firma w Ameryce wycofuje się z kodów umożliwiających granie przez sieć itd. Stawiam na to, że odkryto dwie rzeczy, które wpłynęły na taką decyzję: 1. To wcale nie jest tak opłacalne 2. Rynek wtórny nie jest taki zły i ktoś kto dziś sięgnie po używkę może za rok kupić nowy tytuł w dniu premiery – musi tylko zostać zachęcony do spróbowania (a cena 200 PLN odstrasza od eksperymentów).
Pisząc wprost: nie ważne jaki gatunek, jaki poziom trudności, jakie wymagania stawia przed graczem gra i tak te, które kupuje się taniej, z drugiej ręki, automatycznie stają się bardziej przystępne.
Zachód ma nowego pupila jakim w ostatnich miesiącach stał się Kickstarter, czyli strona pomagająca twórcom gier (i nie tylko) pozyskiwać pieniądze na zrealizowanie swych wizji. Dzięki crowdfundingowi nastał czas odrodzenia tytułów niezależnych, wyrastających często znacznie ponad pozycje tworzone przez dwie osoby w piwnicy rodziców… i wiecie co? Japończycy robili takie gry na konsole od dawna, przebijając się na fizyczne nośniki z pomysłami takimi jak Vib Ribbon, Mr Mosquito, Katamari Damacy czy Flower, Sun and Rain.
Yoshiro Kimura jest właśnie jednym z przedstawicieli tego niezależnego nurtu wprost z samurajskich wysp. To człowiek, który stworzył naprawdę niszową i nietypową pozycję o całowaniu (Chulip, niewydany w Europie, ale do kupienia poprzez amerykański PSN), kontrowersyjny horror Rule of Rose, pracował też przy No More Heroes i opracowywał oryginalne Little King’s Story, a teraz ma problem ze znalezieniem pieniędzy na nową grę. Dlatego zaczął szukać pomocy wśród amerykanów, którzy pomogą mu wejść na Kickstartera i zebrać fundusze na nowy projekt.
Pokemony zawsze będą się sprzedawać i zawsze mogą liczyć na swych wiernych fanów – zastój jaki panuje w tej serii jest jednak równie wielki co jej fenomen. Nintendo może pozwolić sobie na robienie kolejnych części według tej samej formuły do końca świata, bo wie, że to pewna inwestycja. Szkoda tylko, że marnuje się ogromny potencjał na zrobienie prawdziwie rewolucyjnej gry.
Wiele jest grzechów twórców gier, zaczynając od bezsensownych scenariuszy, postaci i projektów, a kończąc na schematyczności i kopiowaniu innych. Gdzieś między nimi kryje się też powtarzalność i cofanie się po swych śladach, czyli mówiąc po ludzku (tzn. angielsku) backtracking.
Kiedy spytasz mnie czy lubię anime odpowiem „Tak”, po chwili dodając wymowne „ale stare”. Nie podobają mi się serie, które powstały w ostatnich latach (szczerze? w większości są to rzeczy zrobione po 2000 roku), nie potrafią po prostu przykuć na dłużej mojej uwagi. Poza tym cierpią na tą samą przypadłość co nowe amerykańskie komiksy – czyli natrętnie komputerową kreskę i kolory, które biją syntetykiem. W kwietniu zadebiutowała jednak adaptacja pewnej mangi opowiadającej o rozpaczliwej walce ludzi z gigantami. I wygląda na to, że jest pierwsza nowość od lat, którą wpuszczę pod swój dach, użyczając koca i nalewając herbatki. Widać, że ktoś w końcu zebrał rewelacyjny kolektyw i zrobił z niego użytek. Fani efektowności zakochają się zresztą od pierwszego wejrzenia w Attack on Titan/aka Shingeki no Kyojin, które już samym openingiem pompuje do żył czysty, bojowy patos: