Szop używający broni palnej, gadające drzewo, zielonoskóra zabójczyni – osobom niesiedzącym w komiksach pomysł na nowy superbohaterski film Marvela wydawać się mógł nie tyle nietypowy, co wręcz szalony. Tymczasem fani komiksów na wieść o adaptacji Strażników byli zachwyceni. Przygody nietypowej grupy galaktycznych renegatów są bowiem jednym z dwóch filarów czegoś, co powszechnie uznawane jest za najlepszy okres w historii kosmicznego zakątka marvelowskiego uniwersum. A sami Strażnicy dali się poznać jako bohaterowie znacznie ciekawsi od sztandarowych Mścicieli, Mutantów i innych Spider-Manów. Szykujcie się, bowiem czeka Was nie lada historia. Historia pełna podniosłych wydarzeń, bohaterskich czynów i zapadających w pamięć momentów. Historia, która była tak dobra, że przekonała „tych u góry” do zainwestowania kilkuset milionów dolarów w film o badassowym szopie!
Marvel: Avengers Alliance to dość typowa turówka, której główną zaletą jest bogate wykorzystanie komiksowego uniwersum. Baaardzo bogate – dostępnych jest koło setki postaci, stale dochodzą nowe - wraz z nowymi misjami, zadaniami i opcjami. Twórcy bardzo dbają o swoje dzieło. I o to, by zawsze było coś nowego do zdobycia, choćby i się grało po pięć godzin dziennie, codziennie. Dokładnie taki los spotkał mnie – założony cel zdobycia wszystkich postaci kosztował mnie całe miesiące zabawy i okazyjnych frustracji, a kiedy w końcu stwierdziłem, że to bez sensu i rzuciłem grę w trzy diabły, miałem za sobą całe miesiące gry. I może jedną trzecią dostępnych wówczas bohaterów.
Należę do małego odsetka graczy, którzy nie uwielbiają The Walking Dead od Telltale. Owszem, bawiłem się przy nim dobrze, doceniam historię i granie na emocjach graczy… ale jednak doskwierało mi to, że tak mało jest w tym wszystkim gry. Koniec końców była to dla mnie produkcja na ósemkę w skali dziesiętnej. Dobry tytuł, ale gdzie jej się mierzyć z geniuszem The Last of Us czy Metal Gear Solid, które również potrafią wzruszyć i wywołać lawinę uczuć, nie zapominają jednak przy tym, że są też grami. Wspominam o tym w kontekście oceny, którą widzicie obok – weźcie poprawkę na to, że ósemka to max, ile może ode mnie otrzymać produkcja o świetnej fabule, jednak ze szczątkowym gameplayem.
Pytanie o najlepszy komiks jaki przeczytałem w życiu jest równie trudne jak pytanie o najlepszą grę, książkę czy film. Można na nie z łatwością odpowiedzieć, gdy się dopiero zaczyna przygodę z danym medium. Dziesięć lat temu bez zastanowienia powiedziałbym, że dla mnie najlepszą grą jest Metal Gear Solid, książką Wiedźmin, filmem Ojciec Chrzestny. Dzisiaj odpowiedzieć nie byłbym w stanie. Wraz z poznawaniem nowych tytułów człowiek zaczyna dostrzegać coraz więcej różnic między produkcjami, zaczyna rozumieć, że niektórych produkcji, mimo że należą do jednego zbioru mediów, nie da się ze sobą porównywać i oceniać, nawet w tak prostej skali jak subiektywne uczucia z nią związane. Dlatego dzisiaj nie jestem jednoznacznie w stanie stwierdzić, co jest dla mnie najlepsze. MGSa uwielbiam za historię i postacie, ale nie nazwę go lepszym od Silent Hill, które potrafiło wyzwolić we mnie nieznane wcześniej poczucie przerażenia. Nie nazwę go lepszym od Tekkena, przy których spędziłem dziesiątki przyjemnych wieczorów ze znajomymi. Nie jest też lepszy od Kingdom Hearts, które urzekło swoim magicznym klimatem. Analogicznie sprawa ma się z komiksami, gdzie jest wiele tytułów, które zachwyciły mnie różnymi swymi aspektami. Jedne rysunkami, inne rozmachem wydarzeń, kolejne pieczołowicie budowaną fabułą. Lwy z Bagdadu zaś zagrały na moich emocjach jak żadna inna powieść graficzna.