Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Do amerykańskich kin wkroczył właśnie remake Ducha z 1982 roku. Jeżeli wierzyć licznym opiniom widzów oraz krytyków – wyszło z tego co najwyżej przeciętne filmidło, do zapomnienia. Czy w takiej sytuacji warto odświeżyć sobie oryginał? Jako współprowadzący z fsm Horrorarium postanowiłem to zbadać. Tym bardziej było mi miło, bo jakimś cudem (zwalmy to na brak czasu) Duch nigdy nie gościł w moim domu (chyba wyszło to trochę dwuznacznie;)). Było to więc świeże starcie z klasyką kina.
Co omawiamy: kultowy horror, wyreżyserowany przez minimum jedną osobę
Reżyseruje: twórca Teksańskiej masakry piłą mechaniczną oraz Siły witalnej, a także producent
W rolach głównych: mało znany aktor, mało znana aktorka, starszyzna i dzieci
Rocznik: 1982
Duch to autorski pomysł Stevena Spielberga, który robił praktycznie wszystko, aby ten film wyreżyserować. W rezultacie na liście płac widnieje Tobe Hooper, który zasłynął świetnym Texas Chainsaw Massacre. Aczkolwiek o wpływie Spielberga na produkcję tego obrazu krążą legendy. Podobno Steven sprawował pieczę niemal nad każdym elementem, oprócz scenariusza dobierał ekipę aktorską, nadzorował prace na planie, sam też wyreżyserował kilka scen z dziećmi (miał wprawę po zakończeniu zdjęć do E.T.).
Jeżeli arcydzieła rodzą się w bólach, to nowy Mad Max mógłby owe stwierdzenie sygnować swoim tytułem. Być może pojawią się w tym roku filmy lepsze fabularnie, ciekawiej zagrane i z większym rozmachem. Ale nic nie przebije bombastyczności, jakości zabawy i orgii wizualnej dzieła George'a Millera. Myślicie, że to odważne stwierdzenie? To przeczytajcie to – Mad Max: Na drodze gniewu to najlepsze kino akcji od czasów drugiej części Terminatora.
Przeginam? Proszę bardzo – Fury Road to kapitalne połączenie wszystkich mokrych snów miłośników pustkowi z genialnie zaaranżowanymi scenami destrukcji. Gdy w pierwszej minucie zarośnięty jak menel Tom Hardy przydeptuje butem dwugłową jaszczurkę, a następnie wcina ją jak spaghetti – wiedziałem, że mam do czynienia z czymś maksymalnie odświeżającym pośród wszystkie hitów ostatnich lat.
3 maja fsm otworzył bramy do naszego strasznego cyklu, przeciął wstęgę i rozdał pierwsze karty. Cieszę się, że tekst wywołał emocje – liczę, że będziecie z nami dalej! I nie przeciągając swojego expose, zachęcam do lektury drugiej części :)
Co robiliście w wieku 6 lat? Bawiliście się zapewne w piaskownicy, rzucaliście śnieżkami w kolegów albo zmienialiście dyskietki w Amidze 500. Inni natomiast zabijali swoje rodzeństwo, tak jak zrobił to mały Michael Myers w Halloween. 6 lat to także złoty okres w karierze Johna Carpentera. W tym czasie udało mu się nakręcić 4 tytuły, które dzisiaj budują kanon amerykańskiego horroru i są swoistym wzorem dla współczesnych reżyserów. Carpenter był prawdziwym tytanem w swoim fachu i dbał o wiele aspektów technicznych – mowa tu zwłaszcza o muzyce jego autorstwa. Ta wyciskała z syntezatorów najlepsze tony i budowały niepokój. Haloween nie jest tutaj wyjątkiem.
Jeżeli filmowa seria dobija do numeru 7, możesz od niej oczekiwać wszystkiego najgorszego. W przypadku Szybkich i Wściekłych było jednak trochę inaczej. Po klęsce (artystycznej, bo finansowo było bardzo dobrze) Tokyo Drift producenci postanowili jeszcze raz zaufać Justinowi Linowi, a ten nie zawiódł. Wyciągnął markę z bagna i podarował widzom 3 udane produkcje.
Kasa się zgadzała, fanów przybywało, a uniwersum F&F rosło w siłę. Pech jednak chciał, że w trakcie zdjęć do najnowszej odsłony zginął Paul Walker i twórcy musieli zmienić plany. Dla świeżaka na stołku reżyserskim – Jamesa Wana – była to sytuacja niemal podbramkowa. Tym bardziej jestem pełen podziwu, że udało się to wszystko zaszyć, wyklepać i wstawić do kinowego garażu.
Jeżeli po Elizjum postawiliście na Neillu Blomkampie krzyżyk, seans Chappie pozwoli odzyskać wiarę w jego talent i zaczniecie zacierać ręce w oczekiwaniu na kolejnego Obcego. Przy okazji poprzedniego filmu młody reżyser popełnił kilka zasadniczych grzechów. Po wielu miesiącach Południowoafrykańczyk sam przyznał, że projekt nie został należycie dopieszczony. Wnioski wyciągnął już na planie nowej produkcji. Bo choć nie jest to tak zaskakujący obraz jak jego debiutancki Dystrykt 9, dostarczył mi tego co najważniejsze w kinie rozrywkowym.
Chappie to tak naprawdę robot nr 22, który został wyprodukowany do walki z przestępczością w Johannesburgu. W trakcie rutynowej akcji zostaje częściowo zniszczony. Przed zezłomowaniem ratuje go jednak młody, ale utalentowany programista Deon. Ten postanawia przetestować na nim nowe oprogramowanie – imitację ludzkiej świadomości.
Sequele Terminatora w natarciu, kolejny Obcy od Neilla Blomkampa, prawdopodobny remake Pogromców Duchów, Przebudzenie Mocy w Gwiezdnych Wojnach – jeżeli liczyliście, że jakaś filmowa legenda nie padnie ofiarą nowoczesnej franczyzy, wyciskającej ostatnie soki z wyeksploatowanego materiału, od dzisiaj jesteście w błędzie.
Blade Runner, część druga. Prosty przekaz i news trochę szokujący, bo projekt był przez ostatni rok w zamrażarce Ridleya Scotta. A tu nie dość, że mamy prawie na 100% obsadzonego reżysera i główną rolę, to jeszcze pierwszy zapis fabuły. Panie i Panowie. Kolejne przygody Deckarda wyjdą prawdopodobnie spod ręki Denisa Villeneuve'a. I jest to pierwsza dobra wiadomość.
Rodzeństwo Wachowskich od kilkunastu lat zmaga się ze swoim opus magnum – Matrixem. Z każdą premierą oczekuje się od nich wiekopomnego dzieła, które podobnie jak przygody Neo wyznaczy standardy kina rozrywkowego na następną dekadę.
Nie udało się tego zrobić Speed Racerem, nie udało się również przy okazji Atlasu Chmur (który nomen omen przywrócił mi wiarę w ich talent). Czy Jupiter:Intronizacja przełamuje złą passę? Odpowiem krótko: nie i jest nawet gorzej – może to być punkt krytyczny w ich karierze. Po takim niestrawnym kotlecie każdy z producentów zastanowi się 10 razy, zanim wyłoży pieniądze na stół.
Piątek, godzina 21:00, seans Hakera zakończony, a ja wychodzę z sali i szukam mózgu. Michael Mann ponownie wbił mi między półkule potężny drut i zaczął wiercić doprowadzając do prawdziwej irytacji. Bo z jego filmografią jest tak, że albo się ją kocha, albo nienawidzi. Jeżeli macie względnie mało czasu i szukacie filmu stricte rozrywkowego, Haker pozostawi was w niesmaku. To obraz, który łatwo można „pocisnąć” - bo łatwy w odbiorze nie jest. A dla kogoś kto nie zna ostatnich dokonań reżysera będzie to 2-godzinny film o klepaniu dziwnych komend na klawiaturze. Poziom emocji prawie jak przy Miami Vice z 2006 roku.
Przywołanie kinowej wersji kultowego serialu nie jest przypadkowe. Mann czerpie stylistykę i schemat fabularny z tego tytułu pełnymi garściami. Jeżeli miałbym w jednym zdaniu opisać Hakera, określiłbym go mianem „sensacyjniaka, gdzie zamiast broni bohater do ataku stosuje klawisz Enter”. Różnica polega jedynie na rozmachu - Tubbs i Crocket bujali się w ciemnych zaułkach Miami oraz Kuby, a bohater recenzowanego filmu biega po całym świecie.
Przy okazji tragicznych wydarzeń w redakcji Charlie Hebdo przypomniałem sobie, że blisko 6 lat temu to bohater filmu Uprowadzona zalazł za skórę islamistom w Paryżu. Według szczegółowych analiz wszechstronnie wyszkolony Bryan Mills odnalazł córkę uśmiercając po drodze 35 osób. Film okazał się ogromnym hitem na rynku amerykańskim, a Liam Neeson mimo zaawansowanego wieku stał się świeżą ikoną kina akcji – kapitalne połączenie charyzmatycznego, szorstkiego głosu, pewności siebie oraz bezkompromisowości w działaniu dało o sobie znać w jednej z najlepszych telefonicznych rozmów w historii kinematografii:
Obróciłem się 2 razy i o to mamy już część trzecią, która ma być zakończeniem całego cyklu. Skoro jednak przy sequelu Luc Besson co chwilę zmieniał zdanie (kręcimy, nie kręcimy, kręcimy, nie kręcimy....kręcimy! kasa, kasa, kasa!), niewykluczone, że trójka to tak naprawdę cisza przed kolejną burzą. Tym razem stawka jest jeszcze większa, a zagrożenie pojawia się z nieoczekiwanej strony. Nikt tutaj nikogo nie uprowadza, Bryan nie jedzie do Europy, a kumple głównego bohatera nie są tylko partnerami do partyjki golfa. Podsumowując – jest trochę inaczej, ale znajomo, co na początek dobrze wróży i trochę zbija z tropu widza. Aż nie chce się wierzyć, że może to być zły film...
To miało być tradycyjne podsumowanie z trzema fajnymi hitami i trzema mniej lubianymi filmami, ale po licznych przemyśleniach przekształciło się w coś pokroju „naj, naj, naj”. W rezultacie zmodyfikowałem formułę, aby była bardziej festiwalowa (przy czym festiwal ten proszę traktować jako wydarzenie spod znaku kebaba i energetyków). Kończący się rok 2014 trzeba bowiem zebrać do kupy, kadzić tym którym się należy i piętnować mniej zdolnych, aby ich zmotywować. W końcu – kto jak nie my (widzowie) zostawiamy w multipleksach grubą kasę? A kto płaci ten wymaga i ma prawo do krytyki;)
Z góry nie przepraszam, jeżeli w którejś z kategorii podałem inny tytuł niż wy – moja perspektywa, moje zasady, mój gust. Nie siliłem aby specjalnie ukoronować ten czy inny obraz. Jest to po prostu lista „nagrodzonych” (ha!) i jednocześnie luźne spostrzeżenie na temat tego, co widziałem w ostatnich 12 miesiącach. Zaczynamy?