Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Jeszcze kilka dni temu Czarny Wilk dość brutalnie rozprawił się z pogrzebem marki Secret Service, a wczoraj na rodzimym podwórku wybuchła kolejna bomba (rozpatrujmy go raczej w ramach kapiszona) crowdfundingowa. Prace nad Franko 2 zostały wstrzymane. Powód? Z zespołu odszedł programista, który jako jedyny mógł pociągnąć projekt do samego końca. Pachnie amatorką?
A jakże. Bo zespół znał sytuację od dawna i nie raczył się z tym nikim podzielić. To boli, bo znowu dotyka to przede wszystkim tych, którzy zainwestowali kasę w powstanie tej gry. Ja również jestem rozgoryczony.
Jest spokojny wieczór. Na kolacji spotyka się grupa znajomych, typowi przedstawiciele klasy średniej. Powitanie, całuski, pozostaje tylko zasiąść do stołu. Posiłek przebiega w sympatycznej atmosferze, są śmiechy, cięty dowcip, sporo wspominania (jak to ktoś był z kimś), trochę mędrkowania. Nagle gaśnie światło. W telefonach komórkowych pękają ekrany, znika elektryczność, a całe miasto spowija ciemność.
Apokalipsa? Niezupełnie. W Ziemię nie uderza żaden meteoryt, a bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że winę za całą sytuację ponosi przelatująca obok naszej planety kometa. A żeby było jeszcze ciekawiej...
Środek lat 90-tych w Polsce to era boomu na wypożyczalnie VHS. Rosnące wówczas jak grzyby po deszczu, zasmrodzone fajkami kanciapy z regałami wypełnionymi czarnymi opakowaniami na kasety niejednemu ukształtowały gust filmowy. To z nimi wiąże się również kilka ciekawych wspomnień. Mi kojarzą się przede wszystkim z unikalnym cennikiem, który dziś ocierałby się o jakiś totalny bezsens, a wtedy – przy braku dostępu do netu - był dla właścicieli lokali żyłą złota.
Za 20 zł można było zabrać na cały dzień do domu kinowy hit pokroju Parku Jurajskiego (dostać go było bardzo trudno, obowiązywały zapisy!), a taka sama cena widniała na już wyświechtanej, sfatygowanej kasecie z Seagalem lub Norrisem. Nie ważna była jakość filmu, to nazwiska na okładce podnosiły rangę tytułu i tworzyły do niego kolejki. Przywołałem te wydarzenia nie bez powodu. The November Man to obraz, który śmiało mógłby być takim kultowym klasykiem VHS, za którym sam stanąłbym w rezerwacji z tygodniowym wyprzedzeniem. Powstał jednak o 20 lat za późno.
Ziemia umiera, ludzie przymierają głodem, a mieszkająca na farmie rodzina Matthew McConaugheya musi kłaść miski na stole do góry dnem, aby przy obiedzie nie brudzić sobie zębów pyłem – taką oto wizję przyszłości rysuje nam Christopher Nolan w swoim najnowszym filmie. O Interstellar pierwszy raz usłyszałem jakieś 5-6 lat temu, kiedy projektem zainteresowany był sam Steven Spielberg. Ten jednak wolał rzucić się w kino historyczne, więc pałeczkę przejął twórca nowej trylogii o Batmanie.
Skoro już jesteśmy przy genezie filmu, warto wspomnieć, że tym razem polski dystrybutor nie zmasakrował go tłumaczeniem tytułu. Interstellar brzmi bardzo fajnie, enigmatycznie i pobudza wyobraźnię, a przy tym nie zdradza za wiele z fabuły. A ta jest...powiedzmy problematyczna. Nolan i spółka mieli plan stworzyć bardzo ambitny obraz, który jednocześnie będzie strawny dla przeciętnego widza. Koszty produkcji muszą się przecież zwrócić.
Kickstarterowe menu wzbogacają nie tylko gry komputerowe, książki, muzyka i planszówki. Coraz częściej i z coraz większą odwagą o naszą gotówkę proszą młodzi filmowcy, dla których zebranie środków jest realną szansą na realizację marzenia, jakim jest pełny metraż. Taką szansę wykorzystał z pewnością Jeremy Saulnier, który w 2012 roku rzutem na taśmę zyskał 37 tysięcy dolarów.
Pozwoliło mu to na stworzenie amerykańskiego thrillera o zemście...która jest tylko przedsionkiem do opowiedzenia szerszej historii o zabijaniu oraz sprawiedliwości. To nie będzie tradycyjna recenzja, bo Blue Ruin nie jest też tradycyjnym obrazem o rozlewie krwi. Saulnier w moim przekonaniu przełamał tym obrazem 3 podstawowe reguły rządzące gatunkiem. Jakie?
Planeta Małp, Odyseja Kosmiczna, Interstellar (dopiero będzie, ale się wlicza) – nawiązań do znanych dzieł w Lifeless Planet jest bez liku. Na pierwszy rzut oka gra wygląda jak owoc fantazji młodego czytelnika, zafascynowanego podbojem kosmosu oraz programisty o dość średnim talencie, za to dużych chęciach i ambicji. Nie dajcie się jednak zwieść screenom. Omawiana gra nie jest żadnym sandboksem z „proceduralnie generowanym światem”. Bliżej jej do Tomb Raidera, w którym ktoś zapomniał dodać broni i przeciwników.
Patent na fabułę Lifeless Planet jest tak naprawdę jego najmocniejszą stroną. W rękach większego studia mógłby przerodzić się w bardzo udany survival-horror, ale i tu nie wyszło to najgorzej. Wcielamy się bowiem w członka ekipy astronautów wysłanych do zbadania nowo odkrytej planety. Pech chciał, że w trakcie lądowania dochodzi do awarii i zostajemy z tym całym bajzlem sami. Koledzy nie żyją, a przedziurawiony skafander nie daje nam większych szans na przeżycie w mało przyjaznym środowisku. O dziwo, wydaje się, że na planecie (mimo jednoznacznego tytułu) nie jesteśmy sami – nieopodal spotykamy szczątki stacji badawczej należącej do ZSRR. Brzmi intrygująco?
Pojawienie się w kinach Miasta 44 nie byłoby możliwe gdyby nie zacna pomoc licznych sponsorów. Udowadnia to początkowa plansza, przewijająca kolejne nazwy dobrodusznych instytucji, które wyłożyły środki finansowe na film Jana Komasy. Plansza, trwająca bite 2 minuty, zrodziła we mnie również pewną ekscytację. Siedząc wygodnie w fotelu i mając świadomość, że za efekt końcowy jest odpowiedzialny młody człowiek z fantazją pomyślałem, że wreszcie otrzymam polskie kino wojenne bez tanich imitacji.
Sporo mówiło się przed premierą o artystycznych zapędach Komasy i próbie dostosowania języka filmu do młodszej widowni. Wiadomości o wzbogaceniu ścieżki muzycznej dubstepem oraz hip-hopem, dodaniem do fabuły elementów rodem z horroru, czy też sceny erotycznej w slow-motion mogą spragnionego wojennej zawieruchy widza nieco rozczarować.
Tomek Bagiński ogłosił rozpoczęcie prac nad kinowym Wiedźminem. A w sieci zawrzało i to konkretnie. Czy autor pracujący do tej pory nad kilkuminutowymi animacjami potrafi wykorzystać swój talent do zaistnienia w długim metrażu? Czy polscy, często zaszufladkowani aktorzy udźwigną na swoich barkach wymagające kreacje, dla których fundament położył Sapkowski? I wreszcie – czy pojawi się legendarny smok? Pytań rodzi się sporo i gdyby wykonać prostą ankietę z krótkim pytaniem „Czy wierzysz w projekt Bagińskiego?” - głosy rozłożyłyby się po połowie.
Sceptycyzm widzów powiązany jest nie tylko z poprzednią, żenującą ekranizacją przygód Geralta, ale także z ogólną świadomością jak kręci się u nas kino wysokobudżetowe. Ktoś napisał ostatnio, że Bagiński będzie się zmagać z problemami, aby zdobyć odpowiednie pieniądze. Kasa w Polsce akurat jest, bo skoro na takiego paszkwila jak Bitwa Warszawa 1920 daje się lekką ręką ponad 25 baniek, to na Wiedźmina spokojnie znajdzie się i 40.
Nie będę czarować. Komiks Strażników Galaktyki znam z zaledwie kilku obrazków i jeśli miałbym sobie przypomnieć jakiś element, który wpadł mi w oko, byłby nim strzelający z blastera szop gadający ludzkim głosem. Ten sam szop zresztą sprawił, że zwiastun filmu Jamesa Gunna bardzo mi się spodobał. Choć do premiery obrazu podchodziłem raczej chłodno i bez większych oczekiwań - ściskałem po cichu kciuki, aby reżyser przywrócił blask szlachetnemu gatunkowi, który zatracił się gdzieś po drodze pośród ekranizacji kolejnych komiksów.
Jamesowi Gunnowi ta sztuka się zdecydowanie się udała. Udała się nie dlatego, że miał wór wypełniony po brzegi banknotami, a dlatego, że kino potrzebowało takiego obrazu. Strażnicy Galaktyki to – pomijając komiksowy rodowód – wypisz wymaluj klasyczna space opera z zabawnymi i dobrze zapadającymi w pamięć bohaterami.
Stworzyć udany reboot to rzecz niesłychanie trudna i raczej mało prawdopodobna we współczesnym Hollywood. A bardzo dobry sequel do udanego reboota można już traktować jako prawdziwy rarytas. Tak się jednak składa, że finansowym macherom z Los Angeles udało się wydać do kin produkt nie tylko trzymający poziom, ale również autonomiczny, wciąż świeży i dający zwykłą radość z oglądania. Ewolucja Planety Małp powinna bez problemu powalczyć o miano hitu tego lata.
Jeżeli komuś z Was podobała się Geneza (mi bardzo!) to na nową odsłonę serii powinien udać się jak najszybciej. Nowemu reżyserowi udało się bowiem zachować klimat i ducha poprzednika, co za tym idzie – Ewolucja jest obrazem bardzo mocno osadzonym w kategorii science-fiction, ale próbuje przy okazji ukazać uniwersum w sposób bardzo realistyczny, a przy tym nieprzesadzony. Temu zadaniu podołał wcześniej Rupert Wyatt, obronną ręką wyszedł również Matt Reeves, który powinien być przez Was znany z racji Cloverfielda (w Polsce wyświetlany jako „Projekt Monster”). Reeves na całe szczęście nie zakrztusił się dodatkowym milionami dolarów i starał się jak mógł, aby widowisko było treściwe, ale także pouczające.