Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Zapraszam na bardzo świąteczną i soczystą historię o tym, że gdy ktoś przyłapie cię na gorącym uczynku, to nagle nie jesteś dupkiem i przepraszasz. Wielokrotnie. Ale zanim to nastąpi, to godnie reprezentujesz swoją firmę. I znasz burmistrza. Tak. Oto ballada o Paulu Christoforo, firmie Ocean Marketing, wymiataczach z Penny Arcade, wkurzonym kliencie imieniem Dave i zupełnie niewinnym gamepadzie.
Na początek wyjaśnienie czym są Avengery - to eksperymentalne wersje padów do X360 i PS3 z dodatkowymi gałkami i wajchami, które sprawiają że a) urządzenie wygląda groźnie i b) prawdopodobnie wielokrotnie większa przyjemność obcowania z konsolą. Innymi słowy - niezły sprzęt. Niestety za jego dystrybucję w USA (i Niemczech i w ogóle wszędzie, bo są wielcy) odpowiada(ła) firma Ocean Marketing, która nie podołała wymaganiom klientów. Te zaś były baaaardzo wygórowane: zapłacili pełną cenę za produkt, który miał być dostępny na początku grudnia, ale w wyniku opóźnień jeszcze do nich nie dojechał. Z kolei ludzie z rzeczonej firmy nie informowali o opóźnieniach na swojej stronie internetowej, a jeśli chodzi o obsługę klienta... No cóż.
Zaliczone 55% całości i niemal 20 godzin grania. Tak wygląda moja ogólna statystyka po zakończeniu tegorocznych zmagań w Batman: Arkham City. Czas na bat-recenzję, która będzie krótka i treściwa. Po dłuższe peany zapraszam do Tommika (który napisał elaborat i dołożył na deser ocenę 99/100) lub do recenzji na Gry-OnLine (tam wersję xboksową Stranger ocenił na 9,5). W porównaniu z kolegami ja będę surowy niesłychanie. Bat-surowy! Ode mnie "tylko" 93 punkty. I drugie miejsce w prywatnym rankingu na grę roku.
Arkham Asylum było zaskakujące, świeże, świetne i powaliło wszystkich. Arkham City miało bardzo wysoko ustawioną poprzeczkę i tym razem udało się do niej jedynie/aż doskoczyć. Sequel jest równie dobry, jak poprzednik. No dobra, może ociupinkę lepszy. O taki mały, malutki plusik.
Hoł, hoł, hoł. Dziś wigilia Wigilii, a jutro nastanie czas rodzinnej nasiadówy, ponadprogramowego pochłaniania żywności i rozpakowywania prezentów. Mnóstwo ludzi zasiądzie przy okazji przed telewizorami, by ponarzekać na świąteczną ramówkę rodzimych stacji. Zainspirowany tą wizją postanowiłem przedstawić Wam mój TOP5 świątecznych filmów, które jak żadne inne generują u mnie odpowiedni nastrój, przypominają o Bożym Narodzeniu i ogólnie są bardzo na czasie.
Nie oczekujcie żadnych wypasionych odkryć czy niezwykłych rekomendacji. Rzeczy umieszczone na tej liście są doskonale wszystkim znane, chcę jedynie zwrócić Waszą uwagę na konkretne, pieczołowicie wybrane przeze mnie sceny z tychże filmów. Ufam, że wywołają uśmiech na Waszych wymęczonych tym tygodniem twarzach.
Czas przedświątecznej zwiastunowej gorączki jest już w pełni sił. Na przestrzeni kilku dni zobaczyliśmy zapowiedzi kilku bezdyskusyjnych hitów w rodzaju The Dark Knight Rises czy Hobbita. Przyszedł czas na trailer trzeciego giganta, obok którego żaden szanujący się fan s-f nie może przejść obojętnie. Panie, panowie - przed Wami Prometeusz.
Zwiastun nowego filmu Ridleya Scotta został zaanonsowany mini-teaserami (nie ma jak zapowiedź zapowiedzi), w których znalazły się scenki z tego, co możecie zobaczyć powyżej, a wcześniej wypuszczono w odmęty światowej sieci oficjalne zdjęcia nakręcające magiczną sprężynę hype'u. Podoba się Wam taki prawie-prequel Obcego? Mi się bardzo podoba. A jeszcze bardziej podoba mi się fakt, że w niemal identyczny sposób w 1979 roku reklamowano w kinach Aliena. Porównajcie sami. I choć Prometeusz podobno nie będzie filmem o Xenomorphach, to jego istnienie w tym samym uniwersum produkuje nawiązania "zwilżogenne" dla każdego fana - w zwiastunie wyraźnie widać Space Jockeya, jest spadający Derelict, mamy opryskany kwasem hełm... Całość wręcz krzyczy "alieeeen!". Jestem kupiony i bez wątpienia udam się swobodnym, acz nieco przyspieszonym krokiem do kina w czerwcu przyszłego roku.
Fantastyczna historia, na którą natrafiłem w serwisie Reddit. Wszyscy znacie Deckarda Caina - Horadrima i mędrca z gier Diablo, który sterowanemu przez gracza bohaterowi służył radą i wiedzą na temat magicznych przedmiotów. Jest to bez wątpienia ważna persona, która juz za kilka miesięcy na nowo zaistnieje na naszych ekranach wraz z premierą Diablo III. I, jak się dzisiaj okazało, jej imię i nazwisko jest wynikiem niezwykłego konkursu przeprowadzonego przez Blizzard. Czytajcie dalej, aby poznać prawdziwego Deckarda Caina Eldera.
Wraz z początkiem drugiej połowy grudnia mogę z czystym sumieniem zająć się moim ekstremalnie subiektywnym podsumowaniem roku w kategorii muzyka. Wszystko, czego chciałem posłuchać już miało swoją premierę i ze wszystkim się zapoznałem w stopniu, mam nadzieję, wystarczającym. Czas więc dokonać rachunku sumienia i przedstawić ewentualnym zainteresowanym jakież to albumy pieściły me uszęta w 2011 roku.
Mam wrażenie, że przed rokiem było łatwiej, bowiem faworyt był jednoznaczny i nikt mu nie mógł podskoczyć, a ciekawe płyty szerzej rozkładały się na gatunkowym spektrum. Teraz jest niemal wyłącznie rockowo, a na dodatek brakuje tu kilku wydawnictw, które nie były aż tak dobre, jak bym sobie tego życzył. Nowy Mogwai to solidna porcja grania, ale poprzednia płyta chłopaków ujęła mnie dużo bardzej. Wrześniowy album grupy dEUS też jest niezły, ale nie zasługuje na miejsce w "topie". Z kolei zaskakująco strawny i "słuchalny" jest nowy dubstepowy Korn, który był ostatnim moim płytowym zakupem w tym roku. Niby kompozycje są powtarzalne, ale jednak uznaję ten eksperyment za udany (posłuchajcie najlepszego na płycie Bleeding Out). Poważnie ujęło mnie również Zwierzę bez Nogi Fisza i Emade, ale wątpię by z czasem było w stanie dochrapać się wysokiego miejsca na liście. Nie do końca są to moje klimaty, choć album wydaje się być naprawdę solidny, a Waglewscy bez wątpienia są piekielnie zdolni. Tak czy siak najważniejsze dla mnie płyty są wyliczone poniżej. Zapraszam.
Nie jest łatwo pisać o soundtracku do filmu, którego premiera jest ciągle przed nami. Ale jeśli za ścieżkę dźwiękową odpowiada człowiek, który mógłby smarknąć i nagrać to, a ja bym za zapłacił w dolarach by tego posłuchać, to pokusa jest zbyt duża. Film - The Girl with the Dragon Tattoo (Dziewczyna z Tatuażem). Człowiek - Trent Reznor (kolaborujący z czarodziejem macowskiej klawiatury, Atticusem Rossem).
Film Davida Finchera jest jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier kinowych, a o tym, że Reznor odpowiada za muzykę do kolejnego jego filmu wiadomo było od kilku miesięcy. Czekałem więc cierpliwie, 2 grudnia pojawił sie darmowy sampler z sześcioma utworami (o czym uprzejmy był napisać imć UVI), a po tygodniu premierę miał pełny materiał. 12 dolarów za 39 plików składających się na 2 godziny 53 minuty muzyki. Ewentualnie 14 dolarów (+6 za wysyłkę) za ślicznie opakowane 3 płyty kompaktowe (i natychmiastowy dostęp do mp3). A jeśli ktoś jest szalony/bogaty to może wysupłać 300 dolarów na mega-turbo-deluxe-paczkę z winylami, podpisami, usb-stickami i innymi czarodziejstwami. Ja wybrałem opcję środkową (nieco ponad 70 zł za takie wydawnictwo to bombowa cena) i teraz się raczę. Co nie jest łatwe, bo żeby przesłuchać całość za jednym zamachem trzeba mieć chwilkę wolnego. No i co?
Zanim ja (i ktokolwiek inny, jeśli zamierza) wysmażę dla Was moje filmowe podsumowanie roku 2011, zapraszam do zapoznania się z dwoma takimi przedsięwzięciami autorstwa dwóch cierpliwych miłośników kina. Panowie ukrywający się pod pseudonimami hatinhand i Kidnin stworzyli teledyskowe montaże z całej masy fragmentów filmów, które zadebiutowały na ekranach kin w tym roku. Pierwszy możecie zobaczyć poniżej.
Ten filmik do w sumie fragmenty ze 166 tytułów z podłożonymi 6 piosenkami, a montaż trwał miesiąc. Pełną listę możecie zobaczyć pod tym linkiem. W rozwinięciu zapraszam na montaż numer 2.
Beznadziejny mamy grudzień (póki co), więc zapraszam do skorzystania z mojej skromnej odskoczni od rzeczywistości. Zbiór rzeczy wszelakich wyszukanych w odmętach światowej sieci staje otworem, a w nim: dziewucha ładnie maluje, dziewucha ładnie się bije, ktoś rysuje, inny ktoś robi fotki, a jeszcze inny ktoś animuje okładki komiksów. Dziwy, panie!
Wielka mozaika Star Wars: The Old Republic
To, co widzicie powyżej, to złożona z tysięcy wykonanych podczas beta-testów screenów mega-mozaika podkręcająca atmosferę przed premierą The Old Republic. Jak to z mozaikami bywa - jest lekko ściemniona, tym niemniej wygląda zacnie. Zajrzyjcie tutaj.
Fajnie jest czasem trafić na coś dziwnego i interesującego. Joss Whedon (pan odpowiedzialny za Buffy, Firefly/Serenity i nadchodzacych Avengersów) i Drew Goddard (napisał Cloverfielda) nakręcili dwa lata temu film pod wszystkomówiącym tytułem, pod tytułem Domek w Lesie. Słyszałem o tym filmie razy kilka i zaciekawiony byłem niezmiernie, bo mowa była o niezwyklym spojrzeniu na klasyczny motyw "upita dzieciarnia w dziwnym domku gdzieś w totalnej głuszy kontra coś strasznego". Film w końcu doczekał sie swojego miejsca w ramówce - The Cabin in the Woods pojawi się (również w Polsce) w kwietniu przyszłego roku, a poniżej możecie obejrzeć pierwszy zwiastun. Stylizowane literki mówią "myślicie, że znacie tę historię... pomyślcie jeszcze raz...". Wszystko zaczyna się jak jeden wielki, obwieszony neonami i głośno trąbiący banał, aż w pewnym momencie... Nie powiem, jestem zaciekawiony mocno czy to wszystko będzie miało jakiś sens. I czy przed-thorowy Chris Hemsworth wygra film.
Ale niewykluczone, że będzie *ujnia z grzybnią :)
Krew, flaki, śmierć, wypadki, miłość, wzruszenie, rechot. To wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w tym, jak mi sie wydaje, mało znanym u nas filmie, którego polski tytuł brzmi Porąbani (wolę oryginalny, ale ten - wbrew pozorom - wcale nie jest taki idiotyczny). Na samym starcie więc serdecznie polecam, bo zabawa jest przednia. Tucker i Dale ominęli nasze kina, ale na szczęście trafili na DVD - śmiało atakujcie wypożyczalnie i inne VOD.
Macie kilka minut? Wiem, czas to pieniądz. Dosłownie. A przynajmniej tak jest w najnowszej produkcji twórcy filmów Gattaca i Pan Życia i Śmierci. Wyścig z Czasem to rzecz, której losy śledziłem od pewnego czasu (gdy projekt istniał jeszcze jako I'm.mortal) i bardzo chciałem pójść do kina. Poszedłem. Obejrzałem. Wyszedłem. W moim życiu nie zmieniło się w zasadzie nic, poza poniekąd straconymi dwiema godzinami. Nie jest to film zły. Jest to film tak bardzo średni, że średniej już chyba być nie może. To jak, macie czas?
Jest (nie)daleka przyszłość. Ludzie zostali genetycznie zmodyfikowani w ten sposób, że w momencie osiągnięcia 25 roku życia uruchomiony zostaje zegar umieszczony na ich przedramionach. Od tego momentu nikt się nie starzenie, a zegar odlicza rok do śmierci. Czas staje się walutą. Bogaci mają go mnóstwo i mogą żyć w zasadzie w nieskończoność, a biedni żyją z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Czasem płaci się tu za wszystko - kawa to kilka minut, bilet autobusowy to godzina, a kupno bardzo drogiego auta to kilkadziesiąt lat (plus podatek). Punkt wyjścia (choć wydaje się absurdalny) jest szalenie ciekawy i daje pole do popisu. Jest źródłem kilku zabawnych sytuacji (matka, żona i córka bogacza wyglądają, jak koleżanki z tego samego roku, a taka Olivia Wilde to tak naprawdę 50-letnia matka głownego bohatera....), pozwala też na kreowanie prostych, choć chwytliwych metafor. Ta ostatnia sprawa jest szczególnie na czasie (ha), mając w perspektywie ruchy oburzonych, okupowanie Wall Street, przeciwstawianie się 99% temu jednemu %, który trzyma całą kasę itd. ALE...