Recenzja Bridget Jones 3 - kino tylko dla kobiet? Bzdura! - eJay - 22 września 2016

Recenzja Bridget Jones 3 - kino tylko dla kobiet? Bzdura!

Wyobraźcie sobie swój dziewiczy seans Nagiej Broni lub Kevina. Ten niepohamowany śmiech, tonę dobrej zabawy, mordowanie kasety VHS przewijaniem do najlepszych scen i następnie pokazywanie ich swoim kolegom, rodzinie, dziadkom i wujkom. Przesuńcie oczami wyobraźni czas o 20 lat do przodu i określcie, jak dużą wartość sentymentalną mają dla Was powyższe tytuły.

I teraz skupcie się, bo za chwilę będziecie przewracać gałkami w lewo i prawo – gdyby Bridget Jones 3 pojawiła się w tamtych czasach, miałaby dokładnie taki sam status kultu komedii. To jedna z najlepszych rzeczy, jaką oglądałem w tym roku w kinie, a już na pewno najśmieszniejszy tytuł pośród amerykańsko/angielskich heheszków XXI wieku. Bridget wróciła z wielką klasą i rozbawia nie tylko płeć piękną.

Od ostatniego spotkania z bohaterką minęło 12 lat. W tym czasie Bridget niespecjalnie zmotywowała się do zmiany swojego stylu życia. Dalej egzystuje jako singielka, chodzi czasami na fitness i pracuje jako producent telewizyjny. Podczas swoich 43 urodzin (to jak do nich doszło to kapitalny przykład retrospekcji uruchamiającej całą lawinę fabularnych smaczków!) dociera do niej, że jest sama jak palec i postanawia to zmienić. Za namową koleżanki wyrusza na festiwal muzyczny i poznaje na nim przypadkowo (miłość uwielbia przypadki) uroczego Amerykanina Jacka, z którym spędza upojną noc. Życie Bridget to jednak cała gama niespodzianek, przewracających wszystko do góry nogami, dlatego kilka dni później spotyka (już nieprzypadkowo) swojego kochanka sprzed lat - Marka Darcy (fantastyczny, neurotyczny Colin Firth). Oboje, mimo przykrych doświadczeń sprzed lat, wpadają w sobie w ramiona. Gdy kilka tygodni później Bridget dowiaduje się, że jest w ciąży – postanawia poinformować o tym obu zainteresowanych. I tak rozkręca się cała historia...a jakże – przypadku i docierania się osobowości.

Powyższy opis może się Wam wydawać jako klasyczny przykład tradycyjnego romansidła w komediowym stylu. Coś w tym jest, ale niech Was nie zniechęci tak mało oryginalne podejście, albowiem „pod maską” film zawiera naprawdę wiele mocnych elementów, które zazębiają się fenomenalnie i gwarantują rozrywkę na wysokim poziomie. Ja takich elementów znalazłem 10 i niechaj będą to dla Was haczyki :)

Po pierwsze – to nie jest de facto romansidło ani typowy kom-rom. To film o dojrzewaniu do pewnych decyzji, wyrywaniu się z samotności i określaniu, co jest dla nas tak naprawdę ważne.


Po drugie – trzecia część Bridget Jones zawiera potężną porcję gagów najwyższej próby. Znacie ten motyw, gdy oglądacie zwiastun jakiejś żen-komedii, w którym twórcy chwytają się brzytwy i zdradzają wszystkie najlepsze momenty? Otóż BJ3 to zupełnie inny poziom. Zapowiedzi niczego nie zdradziły (wręcz przeciwnie – sporo żartów jest tam wyciętych z kontekstu), dlatego też seans jest miłym zaskoczeniem. Zwłaszcza, gdy śmiejemy się na głos z jakiegoś tekstu lub wpadki głównej bohaterki (ja wyłem ze śmiechu praktycznie przez cały czas).

Po trzecie – jest to pieruńsko dobrze napisane, od postaci po dialogi – czuć w tym dobrą rękę i kreatywne podejście scenarzystki. Z każdego słowa sypią się iskry, każda riposta to strzał prosto w przeponę widzów, a zakończenie – jakkolwiek sztampowe – idealnie spina ze sobą wszystkie części trylogii.

Po czwarte – ło matko, ile tutaj jest genialnych scen, które chciałbym obejrzeć jeszcze raz! Można się licytować, czy fajniejsze było cameo Eda Sheerana, czy wywiad z chińskim generałem lub beka z zaproszenia hinudskiego specjalisty od IT na kolację. To jest właśnie ten film, po którym będziecie dyskutować „co lepsze” a nie „co można było zrobić lepiej”.

Po piąte – jakoś tak się dziwnie składa, że na moim seansie 25% widowni stanowili faceci i to oni rechotali najbardziej. Szczerze współczuje kolesiowi, który siedział obok – do dziś pewnie leczy się z zakwasów na mięśniach brzucha.

Po szóste – udana komedia aktorami stoi. Zellweger miała długą przerwę w zawodzie, ale jej powrót do roli jest PIORUNUJĄCY. Firth tradycyjnie to chodzący ideał ze świetną dykcją i dystansem do siebie, a Patrick Dempsey jest uroczym, jankeskim uzupełnienie tego trójkąta. Na drugim planie nie próżnują Sarah Solemani jako prezenterka i koleżanka Bridget, a także Jim Broadbent, który mimo skromnej roli kradnie jedną ze scen dla siebie.

Po siódme – Bridget Jones 3 nie tylko dobrze się ogląda, ale także słucha. Soundtrack to składanka znanych, ale nieprzemaglowanych piosenek, na czele których stoi nowy kawałek Ellie Goulding. Co oprócz tego znajdziemy na liście? House of Pain, Billion (mimo, że krótki to epizod to kozacki) oraz Jesse Glynne i kilka innych utworów. Jest na czym zawiesić ucho.

Po ósme – fabuła jest odświeżająca, bo nie polega po raz kolejny na ratowaniu świata, wielkiej bitwie, czy genezie czegoś-tam. Może trochę zaspojleruje, ale jest to uczciwe domknięcie historii bohaterki, która po ukończeniu 40 roku życia dostrzega w swoim życiu pustkę, jakiej zawsze chciała się pozbyć. Już bez nadwagi, bez pamiętnika (zamiast niego jest Ipad), ze szczęściem noszonym w brzuchu szuka najlepszego rozwiązania dla i tak skomplikowanej relacji z dwoma mężczyznami.

Po dziewiąte – Hugh Grant nie zgodził się na występ w kontynuacji, ale jest w filmie obecny. Jego bohatera wykorzystano do jednego z najzabawniejszych pogrzebów w historii kina :)

Po dziesiąte – dziewięć powyższych argumentów powinno Wam wystarczyć, ale na upartego znalazłem coś jeszcze: po seansie Bridget Jones 3 już nigdy nie spojrzycie na telewizję śniadaniową tak samo :)

Miłego heheszkowania!

OCENA 9/10

eJay
22 września 2016 - 20:19