Najlepsze albumy roku 2016 - lista osobista! - fsm - 11 grudnia 2016

Najlepsze albumy roku 2016 - lista osobista!

Jakoś szybko nadszedł ten koniec roku. Naprawdę jest już czas podsumowań? Ledwo skończyło się lato... No cóż. Jak to w grudniu bywa, zapraszam na pierwsze (z dwóch) popkulturowych podsumowań. Na start idzie muzyka, której w ciągu niecałych ostatnich dwunastu miesięcy nasłuchałem się mnóstwo i okazuje się, że zaskakująco dużo wydawnictw zasługuje na wyróżnienie. Innymi słowy - oto zestawienie najlepszych, najciekawszych, najbardziej wwiercających się w moją głową albumów 2016 roku.

To tylko garstka okładek najlepszych muzycznych wydanictw z tego roku... zapraszam do środka!

Dla świeżych czytelników informacja - moje muzyczne poszukiwania zawsze zahaczają o gitary, perkusje, hałas, elektronikę i różne wariacje na ten temat. Dla stałych czytelników - wiecie, czego się spodziewać. Najpierw dostaniecie listę różnych fajnych płyt (kolejność chronologiczna), potem kilka wyróżnień, a na koniec mój osobisty album roku.

Massive Attack - dwie EPki

Na nowy album Massive Attack czekamy już długo i wydawało się, że 2016 będzie rokiem kolejnego uderzenia z Bristolu. Stało się połowicznie - zamiast wydać następcę Heligoland z 2010 (który jest spoko albumem, ale z czasem stracił sporo ze swej atrakcyjności), panowie przygotowali dwie EPki. Ritual Spirit z czterema nowymi kompozycjami i dwuutworowy The Spoils. Niespodzianka bardzo miła, bo jakościowo wszystkie utwory stoją bardzo wysoko, a na dodatek wszystkie (poza moim ulubionym Dead Editors) dostały teledysk. Czekam na więcej!

Iggy Pop - Post Pop Depression

Nie będę kłamał - ani Iggy'ego Popa ani The Stooges nie uważam za bogów rocka i nie jestem wielkim fanem, choć doceniam tzw. wkład. To napisawszy, dużo miłych wrażeń dostarczył mi album Post Pop Depression, głównie ze względu na fakt, że muzycznie jest to po prostu Queens of the Stone Age Lite. kompozycje kontrastujące z charakterystycznym głosem Popa robią wrażenie, ale najlepszy na tym albumie jest utwór zamykający, w którym Pop tak samo dużo śpiewa, co po prostu mówi.

Filter - Crazy Eyes

Filter to fajny, ale nierówny zespół. Dziecko Richarda Patricka powstało jako odprysk po Nine Inch Nails, ale swoje najlepsze rzeczy pokazało niemal 20 lat temu. Cieszy więc, że tegoroczny album spełnił obietnice powrotu do trochę kanciastego, cięższego grania. Nawet jeśli teraz trudno mi wskazać najlepszy utwór (bo niewiele się naprawdę wyróżnia, ale to przez wzgląd na ich ogólną wysoką jakość), to Crazy Eyes jako całość sprawia dużo frajdy. 12 premierowych numerów dziarsko przelatuje przez głośniki i miesza wszystkie te elementy, które fani Patricka uwielbiają - darcie ryja, sample, soczyste riffy i kilka spokojniejszych, melodyjnych momentów.

Deftones - Gore

To był jeden z bardziej oczekiwanych przeze mnie albumów tego roku. Więcej o nowym albumie Deftones napisałem w recenzji, teraz muszę więc napisać, jak Gore się ma po 8 miesiącach. Zaskakujące - nieco gorzej, niż się tego spodziewałem. Płyta ta zebrała mnóstwo pochwał, pojawiły się odwołania do najlepszego w dorobku grupy albumu White Pony (przez wzgląd na pewną eksperymentalność i odwagę, a nie kopiowanie motywów), ale zdążyła mi się nieco przejeść. Do Diamond Eyes i Koi No Yokan wracałem częściej i chętniej, choć nie mogę odmówić Gore porządnego ładunku wybuchowego zawartego w tych niecałych 50 minutach. A Phantom Bride z miejsca trafiła do grupy najlepszych utworów sygnowanych marką Deftones.

Chevelle - The North Corridor

Dwa lata temu Chevelle wbiło mnie w podłogę albumem La Gargola. Tegoroczny The North Corridor idzie tą samą drogą, kopiuje pewne motyw i poszerza ciężkie spektrum grania. I to się sprawdza, bo z przyjemnością trzącha się dynią w rytm nowych utworów. Zabrakło jednak szatańskiej iskry i The North Corridor zasługuje tylko na wyróżnienie. Więcej w recenzji.

Rival Sons - Hollow Bones

Fajna niespodzianka, bo zespół Rival Sons do tej pory znałem w zasadzie tylko z nazwy. Tymczasem tegoroczne dziełko chwyciło i trzymało przez dłuższą chwilę - pustynia, brudne brzmienie, trochę bagien, wszystko takie strasznie amerykańskie. Klasyczny rock spotyka się z bluesem i robi to wyjątkowo wdzięcznie. A tytułowy utwór, rozbity na dwie części, jest najwdzięczniejszy z nich wszystkich.

Losers - How to Ruin Other People's Futures

Poprzedni album Losers wyróżniłem w 2014 roku, cieszy więc opcja zrobienia tego ponownie, po premierze nowego dzieła. Swoje wrażenia z HTROPF (ładny skrót tytułu, nieprawdaż?) opisałem w recenzji, teraz zaś potwierdzę tylko to, co tam się znajduje. To dobra, różnorodna, elektroniczno-gitarowa płyta z panem wokalistą, którego głos wymaga przyzwyczajenia. Ale jak już wszystkie elementy wpadną na swoje miejsca, jest super.

Korn - The Serenity of Suffering

Kto by się spodziewał, że weterani numetalu będą w stanie zrobić coś na tyle rajcującego, że pojawi się w jakimkolwiek podsumowaniu roku? Ja się nie spodziewałem, ale oto jest - The Serenity of Suffering to najlepszy album Korna od ponad dekady. Panowie odnaleźli utracone inspiracje i przyjaźnie, a efektem jest bardzo równa, dobrze zagrana płyta. Więcej w recenzji.

Blindead - Ascension

Były obawy, że Blindead z nowym wokalistą nie podoła. Ascension udowadnia jednak, że płonne były to obawy. Ekipa jest w wyśmienitej formie, a Piotr Pieza umie zaczarować głosem. Pierwsze moje starcie z pełnym wydawnictwem pozbawione było fajerwerków: singlowy Ascend kazał spodziewać się jednego z najlepszych rodzimych albumów ostatnich lat, a reszta mnie aż tak bardzo nie zachwyciła. Potrzeba było czasu. Ascension uleżało się i teraz pochłaniam ten album w całości i z wielką przyjemnością. Combo Gone + Ascend (nadal najlepszy numer na płycie, cóż pocznę...) to rzecz bardzo wysoko na skali gitarowego, mrocznego geniuszu.

Organek - Czarna Madonna

Drugi polski akcent w podsumowaniu roku. Czarna Madonna zrobiła na mnie piorunujące pierwsze wrażenie. Po fajnym, ale nieco "rozlatanym" Głupim, byłem bardzo ciekawy dalszego ciągu twórczości Organka i kolegów. Nowy album okazał się być bardzo zadziorny, rockowy i konkretny. Zaledwie kilka spokojniejszych momentów, brak drastycznych zmian w stylu, równo, konkretnie i ciągle dokładając do pieca. Świetne instrumentalne intro ustawia nas w dobrej pozycji do przyjęcia reszty płyty. Singlowe Mississippi w ogniu to niezła reprezentacja całości, choć sporo jest lepszych numerów na tej płycie. No i wielki plus za Nergala w gościnnym występie!

Zalewski - Złoto

Ostatnia wyróżniona tegoroczna polska płyta. Ciekawe, że wszystkie trzy pojawiły się na przestrzeni kilku jesiennych tygodni. Zalewski zaczarował i oczarował. Po pierwszych odsłuchach myślałem nawet, że okaże się najnajnajlepszy, ale odrobina magii uleciała. Tym niemniej Złoto zasługuje na wszystkie wyróżnienia, jakie lecą w jego stronę, co zresztą wyraźnie podkreśliłem w recenzji. Parafrazując pewną starszą panią "super płyta, ku*wa!".

Wovenwar - Honor is Dead

Znacie ten zespół? Ja do niedawna nie znałem, a to już ich druga płyta. Moje zainteresowanie zespołem Wovenwar (a później spora sympatia) wzięło się z lekkiego skrętu, jaki moje uszy obrały w tym roku w kierunku muzyki hard i metalcore'owej. Więcej nisko zestrojonych riffów, więcej krzyczenia, a wszystko dzięki Arcane Roots (ale o nich poniżej). Z listy: Gallows, Architects, Black Peaks, Wovenwar to właśnie Ci ostatni mnie ujęli najbardziej. Sporo "hardkoru", ale i elektroniczne uspokojenie i melodyjny zaśpiew stworzyły fajną mieszankę. Nic spektakularnego, ale wlazło w ucho i zostało.

Circle of Dust - Machines of Our Disgrace

Stojący za marką Celldweller Klayton rzutem na taśmę wylądował w tym podsumowaniu. Circle of Dust to jego inny zespół, który dwie dekady temu rozgrzewał serca fanów industrialnego rocka. Marka i wszystkie stare płyty wróciły do prawowitego właściciela, który kilka dni temu zdążył wypuścić świeżutką płytę. Jeszcze nie wiem, jak długo Machines of Our Disgrace ze mną zostanie, ale w tym momencie, po trzech dniach słuchania, płyta ta wydaje się być czymś wartym uwagi. Szczególnie, jeśli lubicie klimaty pokroju Fear Factory AD 1992-1995. Mnóstwo elektroniki i syntezatorowych melodii przywalonych masą gitar i samplami ze starych filmów (sprawdźcie np. Neurachem). Miłe.


Tyle w kategorii "dobre płyty, na które powinniście zwrócić uwagę", ale dla dziennikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o kilku innych ważnych wydawnictwach. Blackstar Davida Bowie to rzecz dobra i ważna z wielu powodów, ale po początkowym zachwycie nie wróciłem do niej ani razu (choć Girl Loves Me jest nadal ekstra), nowy album Radiohead to podobno jest objawienie, ale nie udało mi się nim zachwycić ani trochę. ładny jest, posłuchałem, przeleciał. Moje wielkie uznanie dla twórczości tej ekipy zatrzymało się na Kid A i Amnesiac. W sierpniu trochę radochy dał mi longplay Guidance zespołu Russian Circles. Dalej - nowy album Archive, też podobno jeden z lepszych, okazał się zbyt monotonny i uznaję go za dzieło zdecydowanie mniej rajcujące, niż poprzednie wydawnictwa grupy. Czas chyba zastopować swój kreacyjny wyziew i przemyśleć kolejne ruchy. Nowi The Kills, na których czekałem, też szybko mi się znudzili - chyba zabrakło garażowej dzikości zastąpionej przez gładkie producenckie zagrywki. Nowy album Heya zaś - jak zawsze - jest dobry, ale tym razem bez wyróżnienia. Z kolei ostatnio wydana nowa Metallica okazała się zaskakująco "słuchalna", ale fanem panów też nigdy nie byłem, nie będę więc strzępił klawiatury w temacie, na którym się nie za bardzo znam. Na tym koniec części pierwszej tekstu, zapraszam teraz na rzeczy najciekawsze.

Muzyka a gry:

Mick Gordon - Doom OST
Michael McCann, Sascha Dikiciyan, Ed Harrison - Deus Ex: Mankind Divided OST

Te dwa albumy zrobiły coś, czego nie udało się żadnemu soundtrackowi z gry od lat. Sprawiły, że chciałem ich słuchać w pracy, w domu, sam z siebie. A Doom dodatkowo osiągnął ten stan, choć gry jeszcze nie zasmakowałem. Oba wydawnictwa są świetnym kawałkiem instrumentalnego grania - zarówno piekielnie ciężkiego (Doom), jak i intrygująco elektroniczno-gitarowego (DX). W tym drugim dodatkowo plus za skojarzenia, jakie z muzyką do Splinter Cell: Chaos Theory (wiwat Amon Tobin!) wywołał basowy motyw z The Utulek Complex. Oklaski!

Osobiste odkrycia roku:

Arcane Roots & Karma to Burn

W tym roku znalazłem dla siebie dwie zupełnie mi nieznane wcześniej grupy muzyczne, których karierę od tego momentu będę śledził z wielkim zainteresowaniem. Pierwszą ekipą są chłopaki z Arcane Roots (nad ich zeszłoroczną EPką śliniłem się w osobnym tekście), którzy "hardkory" umiejętnie łączą z pięknymi melodiami, a na dodatek kilka dni temu pojawił się bardzo fajny singiel zapowiadający nowy album (a jego konstrukcja jest taka, jak być powinna - zaczynamy powoli i czekamy na detonację). Z kolei Karma to Burn to instrumentalni stonerowcy, którzy mają na koncie sporo wydawnictw, ale moje serce skradł przede wszystkim album Arch Stanton z genialnym numerem otwierającym całą płytę. Wszystko polecam i czekam na więcej.

Nagroda specjalna w kategorii "nie było nowego albumu NIN, więc mamy to":

This Be The Verse - This Be The Verse

Trent Reznor obiecał nowe NIN w 2016 roku. Jeszcze ma trochę czasu, ale nie spodziewam się żadnych konkretów. Przyjąłem więc w swoje uszy "next best thing", które w przeciwnym razie mogłoby zostać pominięte. Brytyjska grupa This Be The Verse wydała w październiku debiutancki album, który momentami jest mocno reznorowski. Po instrumentalnym, hałaśliwym intro wchodzą hałasy, które nie są niczym szczególnym i gdyby ta płyta była cała taka, pewnie by się tu nie znalazła. Ale za to od numeru piątego dzieje się dużo lepiej i dużo ciekawiej. Szczególną uwagę zwracam na singlowy Unveil - wyśmienita robota!

Nagroda specjalna w kategorii "chcemy być jak Faith No More i być przy tym fajni":

Twelve Foot Ninja - Outlier

Australia do boju! Drugi album wesołych chłopaków z drugiej strony globu to wybuchowa mieszanka wielu różnych odmian gitarowego grania, która w bardzo mocny sposób kojarzy się z dokonaniami Mike'a Pattona i kolegów. Oczywiście poziom FNM jest na razie nieosiągalny, ale też nie wiem, czy Twelve Foot Ninja chciałoby być drugimi Faithami. Wiem jedno - ich drugi album wygładził wszystkie niedostatki debiutu i prezentuje się godnie - mamy soczyste, ciężkie riffy, trochę funku, łagodne zaśpiewy, krzyki... Wybuchowa mieszanka, z której najbardziej spodobało mi się dziełko pod tytułem Oxygen. Bardzo proszę, przesłuchajcie do końca!

Płyta roku:

The Black Queen - Fever Daydream

Od momentu styczniowej premiery płyty Fever Daydream zastanawiałem się, czy w tym roku pojawi się coś, co zachwyci mnie bardziej. Były na to szanse, ale zaprzepaszczone i niniejszym muzyczny król roku 2016 wlazł na tron 11 miesięcy temu. Cała masa pozytywów, które mogliście przeczytać w recenzji, nadal obowiązuje. Syntezatorowe retro-klimaty połączone z popowym zmysłem i mrocznym tłem wykonane z niezwykłym wyczuciem zaowocowały albumem rewelacyjnym. Moje pozytywne nastawienie dodatkowo wzmocnił warszawski koncert grupy, gdzie utwory nabrały nieco noisowego i gitarowego charakteru. Rewelacja, powiadam!


Tyle u mnie. A co u Was? Coś wyrwało Was z butów? A może siedzicie załamani pod kolumną i płaczecie nad losem gitarowej muzy? Dajcie znać. A zanim napiszecie komentarz, możecie odwiedzić moją specjalną playlistę na Spotify, którą wykonałem specjalnie dla Was. Bo tak Was lubię :)

a tutaj link osobny (tu znajdziecie różne dobre tegoroczne numery, które albo pokrywają się z tym tekstem, albo go nieco poszerzają).

PS Puscifer wydał przed chwilą album z remiksami ostatniego, bardzo fajnego, albumu. Remiksy te są zaskakująco dobre, więc na odchodnym polecam rzucić uchem.

fsm
11 grudnia 2016 - 18:35