W co gracie w weekend? #255 - squaresofter - 14 czerwca 2018

W co gracie w weekend? #255

Cześć. W ten weekend zamierzam dobrze się bawić przy japońskiej visual novel pt. Muv-Luv. Nie odpuszczam także najnowszej odsłony God of War. Postanowiłem też wrócić do jednego z najlepszych survival horrorów w historii branży elektronicznej rozrywki, czyli do Resident Evil 2. Ostrzegam przed spoilerami zawartymi w tekście. Życzę wszystkim udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.


Muv-Luv Extra (PS VITA, Age, 2018r.)

Niedawna afera z japońskimi grami dla dorosłych na Steamie odbiła się szerokim echem w branży gier. Gracze zaczęli oskarżać Valve o cenzurowanie gier i brak konsekwencji w stosowaniu własnego regulaminu. Zaczęli zadawać niewygodne pytania, na które nikt z firmy Gabe'a Newella nie raczył im odpowiedzieć. Jedno z nich brzmiało mniej więcej tak: Dlaczego producentów japońskich visual novel straszy się usuwaniem gier z ich sklepu przez goliznę, podczas gdy gry z serii Wiedźmin, z których śmierdzi pornografią na kilometr, są grami, które w żaden sposób nie naruszają regulaminu Steam?

Skończyło się na tym, że producencji japońskich produkcji dla dorosłych dogadali się z konkurencją z GOGa, no i teraz również tam będzie można kupić ich gry.

Valve zareagowało na całą sytuację z wielkim opóźnieniem i wydało oświadczenie, z którego wynikało, że dowolny producent gry może publikować na ich platformie gry z dowolną treścią. Smród jednak pozostał.

Co to wszystko ma wspólego z Muv-Luv? Więcej niż myślicie. Niedawno mogliście poczytać na łamach w co gracie w weeekend m.in. o The Fruit of Grisaia, którą celowo kupiłem poza Steamem, gdy tylko dowiedziałem się o tym, że wersja w sklepie Valve zosatła pozbawiona pikantnych scen.

Kupiłem ją na stronie Denpasoftu, gdyż tam nikt nie pisał do mnie jakichś bzdur o tym, że nabywam licencję do tej gry. Nikt nie zmuszał mnie do tego, żebym musiał się zalogować do ich sklepu, aby grać w zakupioną przez siebie grę. Co więcej, mogę ją swobodnie kopiować na pendrive'a i na każdy inny nośnik danych. Nikt nie wymusza na mnie również odpalania jej na konkretnej wersji Windowsa. Mogę ją odpalić na starusieńkim Windowsie XP bez konieczności instalowania jego najnowszej wersji, tak jak to będzie miało miejsce na Steamie od przyszłego roku.

Te i inne wydarzenia dały mi sporo do myślenia. Niedawno, gdy ogrywałem pierwszy odcinek Umineko, zachodziłem w głowę jaką nowelkę będę ogrywał po tym świetnym horrorze z kapitalną ścieżką dźwiękową?

Od chwili ukończenia rewelacyjnego Steins;Gate przyglądam się baczniej gatunkowi powieści graficznych. Przeglądam stronę The Visual Novel Database, bo jest to chyba najlepsza takiego typu strona w internecie. Nikt tam nie pisze o tym jak nudne są to gry albo o tym, co im w nich nie pasuje. Dowiecie się tam jednak m.in. tego, kiedy dana gra wyszła, na jakich platformech, kto jest jej producentem a kto wydawcą, o tym, jaki to podgatunek, czy posiada treści dla dorosłych itd. Gracze mogą również oceniać wszystkie znajdujące się tam pozycje i choć nie jest to super popularny gatunek gier, to jednak ocena dowolnej pozycji wynikająca z kilku tysięcy głosów przemiawia do mnie o wiele bardziej niż kilka ocen z takich agregatorów ocenowych jak Metacritic lub GameRanikings. W ten sposób dowiedziałem się o wielu grach visual novel, zagrałem w nie i jeszcze na żadnej się nie zawiodłem, nawet jeśli mi coś w nich nie pasowało.

Szokiem jednak było dla mnie to, że jest tam jedna gra z wyższymi notami niż świetne Steins;Gate. Nazywa się Muv-Luv Alternative. Zachorowałem na jej punkcie już kilka lat temu i wyobrażałem sobie jakby to było fajnie zagrać w produkcję z historią prównywalną do tej o Okarinie i członkach jego laboratorium.

Gdy po całym tym smrodzie związanym z japońskimi grami dla dorosłych zajrzałem z ciekawości na Steam i odkryłem, że Muv-Luv i Muv-Luv Alternative są tam do kupienia od jakiegoś czasu zacząłem węszyć, gdyż to, że je kupię było już pewne na milion procent. Jestem na takim etapie życia, że nieliniowe historie z różnymi zakończeniami kręcą mnie o wiele bardziej niż kolejny rpg z obowiązkowym grindem i fetchquestami na setki godzin albo następna piaskownica, w której czas gry sztucznie wydłużają duperele do zbierania, bo producentowi łatwiej jest wypchać nimi świat gry niż stworzyć jakieś niezapomniane zadania poboczne.

Szukając podstwowych informacji o serii Muv-Luv dowiedziałm się, że jest to gra dla dorosłych, ale na Steamie można zakupić ją jedynie w ocenzurowanej wersji. Zacząłem się już nawet rozglądać za jakimś patchem zdejmującym cenzurę i wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że Muv-Luv i Muv-Luv Alternative trafią na PS VITę w wersjach pudełkowych i to w miesiącu moich urodzin! Kiedyś kupiłem sobie Steins;Gate na urodziny a potem zachwycałem się nim przez dwa i pół roku, bo właśnie tyle czasu zajęło mi zobaczenie wszystkich sześciu zakonczeń w grze.

Pozosatało mi już tylko podjąć ostateczną decyzję. Mogłem albo wykupić licencję na użytkowanie obu tych produkcji na Steamie i mieć możliwość zobaczenia pikantnych scen seksu, albo zrezygnować z erotyki i mieć na właśność obie te gry na fizycznym nośniku. 

Jeśli czytacie ten tekst uważnie, to już pewnie wiecie, którą z tych dwóch opcji wybrałem.

Muv-Luv nie uchodzi za wybitną pozycję z gatunku visual novel. Są nawet tacy ortodoksyjni fani jej alternatywnej wersji, którzy nazywają ją crapem. Jeśli o mnie chodzi, to jak na razie jestem zachwycony pierwszą częścią Muv-Luv z podtytułem Extra a nie liznąłem nawet jej drugiej części pt. Unlimited. Ukończenie obu tych części jest jednak niezbędne, aby nie pogubić się w fabule Muv-Luv Alternative, która ma szansę spełnić jedno z moich najskrtyszych marzeń. Zawsze chciałem zagrać w grę, która potrafiłaby oddać geniusz historii z Code;Geass. Kilka gier w tym uniwersum nawet się już ukazało, ale chyba nie były za dobre, skoro nie opuściły granic Japonii.

Nie potwierdzam zarzutów dotyczących bezpłciowości Muv-Luv. Extra to szkolny romans, w którym pierwsze skrzypce odgrywa Takeru Shirogane i pięć dziewczyn, o względy których możemy walczyć. Dwie najważniejsze z nich, to Sumika Kagami, przyjaciółka protagonisty z dzieciństwa, która wie o nim praktycznie wszystko. Ma ogromną kokardę wpiętą we włosy, z którą wygląda jak gwiazdka z nieba. Drugą z nich jest tajemnicza Meiya Mistsurugi, z którą Takeru budzi się w łóżku jednego dnia. Można powiedzieć, że od tamtej chwili życie Takeru już nigdy nie będzie takie samo. Zaczyna się ich wielka rywalizacja o serce ich wybranka stanowiąca wątek główny tej szkolnej historii miłosnej. Żadna z nich nie cofnie się przed niczym, aby go zdobyć. Trzy pozostałe dziewczyny to: słodki kociak Miki Tamase, przewodnicząca klasowa w okularach, Chizuru Sakaki, pełniąca też funckę kapitana szkolnej drużyny lacrosse'owej oraz etatowa wagarowiczka, Kei Ayamine. 

Wątek romantyczny trzyma poziom, jednak to gdzie indziej szukałbym największych zalet Muv-Luv.

Na pierwszy plan wysuwa się humor i kapitalni bohaterowie drugoplanowi, ściśle powiązani z szóstką głównych bohaterów tej visual novel. Wiem oczywiście kim jest Meyia, ale o tym na razie cicho sza. Po co miałbym o tym pisać, skoro mogę napisać, że jest córką prezesa gigantycznego konglomeratu finansowego, która bez problemu może załatwić pisemne pozwolenie na uprawianie seksu z Takeru, podpisane przez jego ojca oraz samego premiera Japonii.

Gdy dowiaduje się od Takeru, że w szkolnej restuaracji jest jak w strefie wojny, to wykonuje jeden telefon i nagle nad szkolą zaczynają krążyć helikoptery zaopatrzeniowe, transporujące dziesiątki kucharzy. Wszystko po to, aby jej wybranek nie był głodny na przerwie obiadowej.

Ona już na pierwszej lekcji totalnie mnie rozwaliła, gdy po tym jak przedstawiła ją wychowaczyni klasowa, podziękowała Takeru za wspólnie spędzononą noc a na pytanie zadane jej przez głównego zinteresowanego co ona tak naprawdę tutaj robi, odpowiedziała mu, że są sobie przeznaczeni. Reakcja pozostałych uczniów klasy była bezcenna.

Meiya w jednej chwili zburzyła spokojne życie głównego bohatera i Sumiki, która ze spokojnej sąsiadki stała się demonem zazdrości, który ciągle podejrzewa swojego przyjaciela o nieczyste zagrywki z jego strony i grę na dwa fronty za jej plecami. Dlaczego jego przyjaciółka jest o to zazdrosna?

Może powoli dociera do niej, że nagle w życiu jej osobistego idioty, z którym wymierzają sobie kuksańce przy każdej możliwej okazji, pojawił się ktoś, kto może go jej odebrać? W takim wypadku ich codzienne nocne rozmowy przed snem przez okno mogą się skończyć a wspomnienia ich wspólnych zabaw w pobliskiej piaskownicy staną się tylko przeszłością. Sumika nie ma łatwo, gdyż jej rywalką jest bogaczka, która bez problemu może zapłacić mieszkoańcom całej dzielnicy grube miliony jenów, żeby się z niej wyprowadzili. Ma na swoje usługi osobistą pokojówkę, szereg kucharzy, bez problemu może zatrudnić najlepszych osobistych trenerów, którzy zadbają o kondycję jej ukochanego, walczy kataną jak mało kto i jest niezrówna w jego ulubionej grze wideo. Sumika ma mu do zaoferowania tylko swoje serce i to chyba dlatego tak bardzo ją polubiłem, co nie jest wcale taką oczywistością, bo ja zazwyczaj nie lubię głównych bohaterek w ogrywanych przez siebie novelkach.

W Steins;Gate moją ulubienicą już zawsze będzie Faris i nie zmieni tego ani anime, które olało jej ścieżkę, ani mongolskie znamię geniuszki Kurisu.

Z Clannadem było podobnie. Każdy kto miał styczność z tym uniwersum powie Wam jaka to nie jest smutna hisoria, mając tu na myśli Nagisę.

Ja nawet nie wiem kto to, bo od kiedy zobaczyłem Tomoyo, to zależało mi już tylko na niej. Cieszę się, że poznałem kobiecą stronę tej szkolnej rozrabiary.

W The Fruit of Grisaia postawiłem na klasową idiotkę, Michiru, i kojarzę naprawdę mało gier, w których przeboje jakiegoś bohatera bawiłyby mnie tak bardzo jak jej właśnie. Jestem pewien, że gdybym obejrzał teraz anime pod tym samym tytułem, to okazałoby się, że jest to mało ważna postać.

Po ograniu kilku gier z gatunku visual novel doceniłem wagę wyboru w grach. Możliwość decydowanie o być albo nie być danej bohaterki stanowi dla mnie pewnego rodzaju zwierciadło duszy.

Żyjemy w czasach, w którch gracze chwalą się tym, ile pieniędzy wydali ostatnio na gry, ile zdobyli w nich platyn lub ile na nich zarobili w jakimś turnieju. Niektórzy piszą/mówią o nich tak jakby widzieli w nich już wszystko, tymczasem ja cieszę się, że są jeszcze gry, w których mogę podjąć wybór między wystrzałowym życiem pełnym splendoru a skromnością przyjaciółki, która wkłada serce we wszystko to co robi.

Jednak nie samymi głównymi bohaterami Muv-Luv stoi.

Na uwagę zasługuje tutaj m.in. seksowna szkolna nauczycielka fizyki Yuuko, która uwielbia szybkie samochody oraz drwić ze swojej szkolnej koleżanki, czyli wychowczyni klasy Takeru i jego koleżanek. Gdy w jej oku pojawia się błysk, to od razu wiadomo, że coś knuje. Jest jeszcze Tsukuyomi, osobista służąca Meiyi, która pojawia się i znika znienacka i poderżnie gardło, każdemu kto znieważy jej panią. Totalnie rozkładają mnie na łopatki trzy małe pokojówki, które służą bezpośrednio pod nią, czyli Tomoe, Ebisu i Kamiyo.

Chciałbym zobaczyć wasze miny jakbyście zobaczyli scenę, w której Sumika chce je rozszarpać na strzępy, bo te małe diablice wpadły na świetny plan, żeby ją uwięzić w bagażniku samochodowym, przywdziać ją w betonowe buty i spuścić do pobliskiego jeziora, żeby ich pani, Meiya, miała większe szanse u Takeru. Ktoś tu chyba zrozumiał zbyt dosłownie powiedzenie, że w miłosci jest jak na wojnie. To jednak nie koniec. Jednym z moich ulubieńców w Muv-Luv jest też szofer Takahashi.

Nie było w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wygląda  i mówi w sposób podobny do Rysuke Takahashiego z Initial D. Tarzałem się ze śmiechu, gdy zaczął opowiadać o swojej teorii szybkiej jazdy. Jednak nic nie było w stanie przygotować mnie na to, co wydarzyło się potem.

Yuuko postanowiła się z nim zmierzyć na szosie. Ofiarą jej ambicji padł rzecz jasna Takeru, który umierał z przerażenia na fotelu pasażera w wozie swojej szalonej nauczycielki, która mknęła wąskimi uliczkami na złamanie karku. Wyścig wchodził w decydującą fazę. Zbliżał się najtrudniejszy odcinek toru. Yuuko była pewna zwycięstwa nad swoim rywalem, gdyż zbliżał się ostry zakręt. Co to jednak dla szofera kierującego sześćdziesięciometrową limuzyną? Zupełnie nie przejmując się zbliżającym się niebezpieczeństwem, przeskoczył on przepaść nad urwiskiem a nauczycielka, która wiecznie coś knuje lub kogoś podpuszcza musiała obejść się smakiem. Żałujcie, że was przy tym nie było. Żałujcie tym bardziej, jeśli nie oglądaliście nigdy Initial D, bo nawet nie wychwycilibyście tego smaczku.

Zresztą nie tylko ten jeden smaczek spodobał mi się w Muv-Luv. Poczułem ogromny przypływ nostalgii, gdy Takeru mówiąc o swojej ulubionej grze wideo o mechach powiedział, że kupił specjalnie dla niej Dreamcasta i nie może pogodzić się z tym, że zaprzestano jego produkcji, więc kupi pewnie jej drugą część na PS2.

Muv-Luv potrafi rozbawić do łez, sprawić, że poczujemy się jak mały dzieciak, który tęskni za swoim dzieciństwem i robi to wszystko za pamocą świetnie wykreowanych i przekonujących postaci, bardzo dobrej muzyki i niezwykle dynamicznej animacji bohaterów jak na gry z gatunku visual novel. W grach takiego typu animacja ogranicza się do oglądania projektów postaci w raptem kilku właściwych im pozach oraz w specjalnie przygotowanych dla nich scenach. Są to tytuły oszczędne w formę i bardzo statyczne, jeśli chodzi o sposób prezentacji wydarzeń w grze. Jednak tutaj autorzy naprawdę się popisali i często widzimy bohaterów w oddali, obracjących się bokiem do postaci, z którymi rozmawiają oraz odwracających się do nas plecami. W innych grach nie ma to żadnego znaczenia, jednak w przypadku opowieści graficznych nadaje powolnym z zasady scenom odpowiedniego tempa.

Kolorystyka w Muv-Luv jest bardzo żywa i przypomina człowieka, który zaraz zacznie rzygać tęczą, ale mi to zupełnie nie przeszkadza, bo ten wściekły róż nadaje wyjątkowości temu tytułowi, podobnie jak charakterystyczne menusy w takiej chociażby Personie 5.

Na uwagę zasługuje również muzyka. Muv-Luv Extra ma dwa openingi i całą masę ciekawych kompozycji muzycznych. Są to kawałki budzące w graczu tęsknotę i niekontrolowane spazmy śmiechu. Jest nawet jedna kompozycja, która jest jakby żywcem wyjęta z Initial D.

Ta gra wciągnęła mnie jak bagno i jeszcze nieraz napiszę o niej na łamach tego cyklu.


God of War (PS4, SIE Santa Monica Studio, 2018r.)

Muv-Luv sprawiło, że nie mam ochoty grać w inne gry. Cierpi na tym najnowsza odsłona God of War, którą zacząłem nazywać pogardliwie symulatorem drwala, w którym Kratos rąbie wszystko to, co znajduje się w zasięgu jego wzroku, robiąc sobie przerwy, aby rzucić od czasu do czasu do syna 'chłopcze' i po to, aby otworzyć kolejną skrzynę ze skarbami. Może to nie do końca sprawiedliwa ocena, ale robienie w kółko tego samego nudzi mnie zawsze i nieważne czy chodzi tutaj o jedną z najlepszych produkcji na PS4 czy o gry mojego życia. Im dłuższa gra, tym łatwiej o takie uczucie a najnowsza produkcja Santa Monica do najkrótszych nie należy.

Chciałem już o tym napisać tydzień temu, ale później nastąpiła walka z Nieznajomym, która mnie zmasakrowała. To było pierwsze mocne uderzenie Kratosa w tym reboocie. Dobrze, że tak się stało, bo zaczynałem sie już zastanawiać nad tym, gdzie jest ten cały God of War? Walka z tym oponentem, jego zaciekłość i nieustępliwość, drwiny z człowieka, który chce byc po prostu dobrym ojcem i uczy swojego syna o tym, że nie warto kierować się w życiu gniewem (sic!), doprowadziła mnie do ekstazy. Wszystko zaczęło się tak niewiennie, aby potem obaj wojownicy rzucali się w drzewa, na pobliskie skały, w dom itd. Ech, to był pierwszy raz, gdy dostrzegłem starego Kratosa w człowieku, który Kratosa przypomina już tylko z wyglądu.

Co mogę jeszcze dodać? Jedną bardzo ważną rzecz. Otóż wyobraźcie sobie, że jestem człowiekiem, dla którego każdy dotychczasowy Bóg Wojny był jedynie dodatkiem do jedynki. To przy okazji tej produkcji został wyprodukowany specyficzny styl tych gier na przeszło piętnaście lat. Jeśli graliście w pierwszą część opowiadającą historię Ducha Sparty, to tak jakbyście grali we wszystkie, gdyż przy okazji każdej kolejnej części jego przygód otrzymywaliśmy nowy zestaw miesjcówek, bossów do ukatrupienia, oręża do wypróbowania itd. Wszystko jednak było podporządkowane pierwszej odsłonie God of War z 2005r.

Podobnie było kiedyś z serią Resident Evil, której założenia wywrócił do góry nogami dopiero Resident Evil 4 z GameCube'a. Shinji Mikami, ojciec serii, w której ludzie związani ze specjalną jednostką policyjną S.T.A.R.S. walczą z wygłodniałymi potworami stworzył jedną z najlepszych strzelanin trzecioosobowych w historii elektronicznej rozrywki, ale nieświadomie podzielił fanów cyklu Capcomu na dwa obozy. Pierwszy z nich chciał atmosfery grozy, która powoli stara się zabić w graczu poczucie nadziei na przeżycie w otaczjącym go świecie. Drugi chciał natomiast gier akcji, modyfikowania broni, zróżnicownych typów broni i kompana, któremu możemy kazać schowac się w śmietniku!

Piszę o tym, gdyż najnowsza odsłona God of War jest takim samym miesju, w którym był kiedyś cykl Capcomu. Od teraz zawsze traficie na graczy, którzy nie będą traktować gier z Kratosem jako kolejnej odsłony God of War. Ok, niech im będzie. Traktujmy ją zatem jako przełom porównywalny do Resident Evil 4, bo pomimo przeprowadzenia szeregu zmian w rozgrywce, God of War 2018 wciąż zachwyca poziomem wykonania i dbałości o szczegóły. Po tygodniu spędzonym z tą produkcją jestem nią pozytywnie zaskoczony. Opowiedziałem Wam już o jednym swoim ulubionym momencie z tego tytułu, więc teraz opowiem o drugim.

Po kolejnej walce Kratos jak zwykle tłumaczył synowi co powinien a czego nie powinien robić, żeby zostać w przyszłości świetnym wojownikiem, gdy trafiłem na most, na którym spotkałem jakiegoś krasnoluda z ogromnym zwierzem pełniącym rolę jego tragarza. Tłumaczył on Kratosowi, że siekiera, której używa została wykonana przez niego i jego brata. Dumny wojownik oczywiście nie uwierzył w te bajeczki. Rzemieślnik był też zdenerwowany tym, że Atreus nie spytał się go jak ma na imię. Zamiast tego spytał o to, jak się wabi jego kompan. Kowal i kupiec w jednym nie zraził się nietaktem ciekawskiego dziecka, następnie wyciągnął jeden ze swoich przyrządów kowalskich opatrzonych tym samym symbolem jaki widniał na rękojęści topora Kratosa, który zobaczywszy to narzędzie nie wątpił już w umiejętności swojego rozmówcy. Ten wytłumaczył duetowi bohaterów czym dokładnie się zajmuje i zaproponował swoje usługi. 

Po załatwieniu interesów Atreus rzucił mu na odchodne, że zastanowi się nad imieniem dla jego zwierza, na co kowal odpowiedział, że może nazwą go Pierdolona Wdzięczność. Potem wszyscy rozeszli się w zgodzie.


Resident Evil 2 (PSone, Capcom, 1998r.)

Dobrze, że nikt nie kazał mi pisać relacji z tegorocznego E3, bo zamiast oglądać poszczególne konferencje, to oglądałem Nanatsu no Taizai, anime, które podoba mi się coraz bardziej z każdym kolejnym obejrzanym odcinkiem, zagrywałem się w multiplayer Uncharted 3 i próbowałem zdziałać cokolwiek w dwóch opisanych wyżej grach. Ile się naoglądałem trailerów to moje. Nie musiałem przynajmniej słuchać marketingowego bełkotu pracowników megakorporacji, które zrobią wszystko, żeby wyciągnąć z naszych kieszeni ile się tylko da.

Gdyby ktoś mnie spytał kto wygrał targi, bez namysłu odpowiedziałbym, że gracze.

Chciałbym podziękować Microsoftowi za pokazanie wielu produkcji, które ogram na PS4, chciałbym 'podziękować' Nintendo za 'pokazanie' najnowszej odsłony Metroid Prime, CD Projekt RED za to, że ogram ich Cyberpunk zapewne dopiero na PS5, Kojimie za pokazanie sam jeszcze nie wiem czego, Miyazakiemu za to, że zagram w nowoczesne Tenchu oraz przede wszystkim Square Enix za to, że po dwunastoletniej przerwie zagram w gry z serii Dragon Quest i Kingdom Hearts na konsoli stacjonarnej. Jednak najbardziej ze wszystkich firm na moje uznanie zasługuje Capcom, którego pracownicy pichcą nową wersję jednej z moich ulubionych gier, czyli Resident Evil 2.

Trailer pokazujący postęp ich prac wprawił mnie w osłupienie do takiego stopnia, że postanowiłem wrócić do tytułu, od którego zaczęła się moja przygoda z gatunkiem survival horror. Myślę, że jeszcze nieraz będę miał okazję napisać o tej grze na łamach w co gracie, bo zdecydowałem, że ogram ją jeszcze nieraz zanim wyjdzie jej odnowiona wersja. To tylko 20 lat, więc wytrzymam te kilka miesięcy. Pozwólcie mi przesiąknąć klimatem grozy komisariatu w Racoon City. Chcę jeszcze raz zobaczyć na oczy jedną z najlepszych miejscówek w grach wideo i zawalczyć trochę z lickerami oraz innym plugastwem powstałym w wyniku skażenia Wirusem G. Och, marzę o zagraniu jako serek Tofu, ale do tego jeszcze daleka droga.


Do następnego razu.

squaresofter
14 czerwca 2018 - 20:36