„Obyś żył w ciekawych czasach” – głosi stare chińskie przekleństwo. W 2018 roku chyba się ziściło, bowiem dawno nie mieliśmy roku pełnego takich skrajności. Otrzymaliśmy wiele fenomenalnych gier, wciągających seriali i ciekawych filmów, ale jednocześnie nie brakło spektakularnych porażek czy afer, które szerokim echem odbijały się po mediach społecznościowych. Nie zamierzam roztrząsać tych ostatnich – powiedziano już o nich dość, a w sieci i tak za dużo jest już jadu i szkoda marnować energię na dodawanie kolejnej porcji od siebie. Będąc wiernym temu, co sam sugerowałem innym rok temu, w swoim podsumowaniu skupię się na pozytywnych stronach popkultury.
Jaskinia
Zgodnie z moimi przewidywaniami, w 2018 roku nie byłem szczególnie aktywny na Gameplayu – udało mi się opublikować zaledwie 10 artykułów licząc niniejsze podsumowanie. Nie udało mi się również spełnić swoich założeń i skupić tutaj głównie na felietonach – ledwie dwa ze wspomnianych artykułów można zakwalifikować do tego rodzaju publicystyki.
Nie znaczy to jednak, że felietonów nie pisałem wcale – było ich całkiem sporo, tyle że większość trafiła na GryOnline.pl. Skutecznie windując przy tym moją łączną liczbę opublikowanych w tym roku tekstów w tym serwisie – od 1 stycznia 2018 roku do 31 grudnia 2018 roku na łamach największego serwisu dla graczy w naszym kraju mój podpis znalazł się pod 71 artykułami. Zeszły rok zamknąłem wynikiem 46 tekstów, a w 2016 roku napisałem ich ledwie 20, także postęp jest znaczący. Od tego roku moje teksty zaczęły pojawiać się także na Allegro – w sumie napisałem ich tam 16 sztuk.
W tym roku rozwinąłem także swoje social mediowe ramię. Moje przemyślenia o popkulturze możecie teraz śledzić nie tylko na Twitterze i Facebooku, ale także za pośrednictwem Instagrama. Zapraszam!
Gry
Zeszłoroczny NieR: Automata wciąż pozostaje moją grą dekady – choć w tym roku nie brakło gier absolutnie wybitnych, to jednak żadna z nich nie była takim emocjonalnym przeżyciem, jak dzieło Yoko Taro. Jednakże, gdyby nie Automata, to moja tegoroczna gra roku prawdopodobnie byłaby jednocześnie grą generacji. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Najpierw bowiem chciałbym się odnieść do mojego ulubionego gatunku, który ku mej uciesze kolejny rok przeżywa renesans. Miłośnicy bijatyk otrzymali w tym roku więcej świetnych tytułów, niż można by porządnie poznać – od doskonałej reanimacji Street Fightera V w postaci Arcade Edition, przez FighterZ, czyli najlepszą Dragon Ballową bijatykę od dekad, po odkupującego grzechy poprzedniczki Soulcalibura VI i przytłaczającego zawartością Super Smash Bros. Ultimate. Do tego dostaliśmy sporo solidnych, mniejszych tytułów, wśród których szczególnie błyszczy doskonale wspierany przez twórców Fighting EX Layer, a zeszłoroczny Tekken 7, któremu zarzucałem m.in. brak wielu ikonicznych dla serii postaci, częściowo zrehabilitował się za sprawą wypełnionego właśnie klasycznymi wojownikami drugiego sezonu dodatkowej zawartości. Jest super!
Do tytułu mojej gry roku żadnej bijatyki jednak nie nominuję, gdyż mimo że świetne, to ustępują one jednak dwóm kolosom, które w tym roku zdystansowały całą konkurencję. Nie będę oryginalny i postawię na God of War oraz Red Dead Redemption II– dwa tytuły wchodzące w skład utytułowanych serii, przeznaczone dla dojrzałego odbiorcy i stawiające narrację nad rozgrywką.
God of War to udana reanimacja serii, która po batalionie niemal identycznych gameplayowo tytułów domagała się drastycznej zmiany. I taką dostała – nowa odsłona to już nie slasher, a pełnoprawny action RPG, w którym machanie toporkiem nie zda się na wiele, jeśli nie przyłożymy się do rozdzielania punktów umiejętności i ubierania bohatera w lepszy ekwipunek. Przede wszystkim nowy GoW to jednak znacznie bardziej filmowe doświadczenie, osadzone w fascynującej reinterpretacji mitologii nordyckiej. Przygody Kratosa i jego syna śledzi się z zapartym tchem od początku do końca, niczym świetny serial przygodowy.
Red Dead Redemption II to natomiast najlepiej wykreowany wirtualny świat w historii wirtualnej rozgrywki – ilość detali, na jakie natrafiamy na każdym kroku, powala. To również skrajnie nietypowe podejście do narracji. Przyzwyczajono nas, że akcja w grach pędzi na złamanie karku, a wydarzenia nie dają chwili wytchnienia. Tymczasem w RDRII wszystko zwalnia. Protagonista porusza się powoli i spokojnie, światu ani nawet bohaterom zazwyczaj nie zagraża żadne wielkie niebezpieczeństwo, a fabuła rozkręca się dopiero po kilkudziesięciu godzinach. I o ile początkowo taka drastyczna odmienność od wszystkiego, do czego zostaliśmy przyzwyczajeni, odrzuca, tak im dłużej grałem w Red Deada III, tym bardziej wciągałem się w ten świat i doceniałem to, co twórcy w ten sposób osiągnęli. A finał w pełni wykorzystał potencjał budowanego przez tyle godzin napięcia. Żeby stworzyć grę o takim budżecie z tak skrajnie odmiennym i ryzykownym podejściem do narracji, trzeba mieć gigantyczne jaja – i z tego powodu, za tę odwagę, ostatecznie Red Dead Redemption II stawiam wyżej niż God of War.
Filmy
Nie oglądałem w tym roku wiele nowości kinowych, coraz częściej wybierając zamiast tego seriale. A spośród rzeczy, które oglądałem, chyba tylko Avengers: Infinity War zrobił na mnie większe wrażenie. Fajny, efektowny blockbuster, w którym dużo się działo, kiedy miało być smutno, było smutno, a kiedy miało być epicko – epicko było. I w końcu film Marvela z przekonującym złoczyńcą. Tylko tyle. Wystarczyło, żeby pokonać w moim rankingu tegoroczną skromną konkurencję.
Seriale
Żaden z tegorocznych debiutantów serialowych nie zdołał zawrócić mi mocniej w głowie, czasem rozczarowując (pozdrawiam Rozczarowanych), a częściej będąc po prostu OK (The End of the F***Ing World czy Cloak & Dagger). Stąd moje top 3 w tej kategorii składa się wyłącznie z tytułów powracających.
Na trzecim miejscu umieszczam świeżynkę, którą skończyłem oglądać dosłownie kilka godzin przed napisaniem tego tekstu. Trzeci sezon Człowieka z wysokiego zamku pięknie pokazał, jak wyewoluował ten dystopijny serial science fiction, eliminując wady pierwszej serii – drewniane aktorstwo, nierówną historię – i zachowując jej największe zalety, czyli przede wszystkim niesamowicie wykreowany świat. W świetle porażki „polskawego” 1983 tym bardziej warto docenić projekt tego typu, który się spektakularnie udał.
Srebro wędruje ode mnie do kolejnego słodko gorzkiego sezonu Bojacka Horsemana, który od czterech serii utrzymuje ekstremalnie wysoką formę i wyrasta na najlepszą rzecz, jaka spotkała seriale od czasu Breaking Bad. Serio, historia o koniu-byłej gwieździe sitcomowej naprawdę jest tak dobra. Tylko pierwsza połowa pierwszego sezonu ustępuje formą reszcie produkcji i trzeba się przez nią przebić. Warto.
Zdaję sobie sprawę, że jestem w tej opinii w mniejszości, ale niesamowicie spodobał mi się powrót Westworld. Drugi sezon zostawił daleko w tyle wszystkie inne produkcje telewizyjne poziomem realizacyjnym, zachwycał aktorstwem, intrygował fabułą, powalał plot twistami. Finał sezonu to była natomiast tak wybuchowa mieszanka niespodzianek, że starczyłoby ich do obdzielenia zakończeń pięciu innych seriali. Przy żadnym innym tegorocznym tytule nie ekscytowałem się tak wyczekując kolejnego odcinka i nie czułem podziwu po obejrzeniu całości – stąd jest to mój tegoroczny numer jeden.
Książki
A tak, tym razem nie robię kategorii komiksowej, a książkową. Tych pierwszych czytam coraz mniej i nie bardzo miałbym co tu wskazać, za to jeśli chodzi o powieści nieobrazkowe, to w tym roku odkryłem swojego ulubionego pisarza, warto by chyba o tym wspomnieć – nawet jeśli jego dzieła nie do końca łapią się pod etykietę „wydane w 2018 roku”. Brandon Sanderson to absolutnie fenomenalny pisarz, którego trylogia Zrodzonego z mgły bije Wiedźminy, sagę Patroli Siergieja Łukjanienki i inne książki, które dotąd uważałem za top fantastyki. Jego książki – oprócz Mistborn przeczytałem jeszcze Elantris i trzymało podobny poziom – są NIESAMOWITE i uwielbiam je. Każdy, kto lubi fantastykę, powinien po nie sięgnąć. KAŻDY.
Muzyka
Żaden ze mnie muzyczny specjalista, ale dzięki funkcji „odkrywaj” w Spotify dość znacząco poszerzyłem swoje horyzonty i nawet jestem w stanie w tym roku polecić kogoś innego, niż niezmiennie uwielbianego przeze mnie, tworzącego piosenki inspirowane grami komputerowymi Miracle of Sound. Tym kimś jest niepozorny chłopak Wojtek Szumański, który razem z zespołem MINT skradł mi serce piosenką „Zegarek”:
W swoim arsenale Wojtek ma także wpadające w ucho „Bez twoich wad” oraz świeżutkie „Kiedy nagle to wróciło”. Oraz sporo humorystycznych piosenek, te jednak nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak wyżej wymienione. Artysta nie jest u nas szczególnie znany, moim zdaniem zasługuje na o wiele większą rozpoznawalność – i jest moim tegorocznym muzycznym numerem jeden.
Słowem podsumowania
Mimo afer, Falloutów 76 i innych rozczarowań, uważam, że 2018 był naprawdę udanym rokiem dla popkulturożerców. Otrzymaliśmy setki interesujących gier i filmów, dziesiątki solidnych seriali, książek bym nawet nie zliczył. Czasem trzeba było ich głębiej poszukać, czasem opuścić swoją strefę komfortu i zamiast w rozczarowujący sequel serii z którą trzymamy od zawsze skusić się na coś nowego, ale dobrze ocenianego – one jednak gdzieś tam zawsze były. Podobnie jak w zeszłym roku, życzę Wam więc, żebyście w przyszłym roku potrafili skupić się na tym, co w popkulturze świetne i by wszelkie rozczarowania po Was spływały. Szkoda życia, by je na okrągło rozpamiętywać.
Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku!