Wybieram najlepsze albumy roku 2012 - fsm - 11 grudnia 2012

Wybieram najlepsze albumy roku 2012

Czas podsumowań nadszedł i różnego rodzaju (w)topy zapewne rozmnożą się na gameplayu już za moment. Ja zapraszam na najprawdopodobniej jedyne (choć będzie ciekawiej, jeśli okaże się inaczej) muzyczne podsumowanie roku na gościnnych łamach tego serwisu. Tradycyjnie uprzedzam: moje gusta są mocno związane z gitarami i perkusjami, więc w tym roku (jak i we wszystkich minionych) interesował mnie szeroko pojęty rock wraz z jego przeróżnymi odmianami. Będzie ryk, będzie riff, będzie rumor! Będzie 6 najlepszych albumów tego roku, będzie co nieco o zaskoczeniach i rozczarowaniach. Będzie fajnie.

2012 był dobrym rokiem dla miłośników gitarowego grania - przez minione niemal 12 miesięcy zapoznałem się z ponad dwudziestoma nowymi wydawnictwami (bo nadrabiania braków z przeszłości nie liczę), co daje średnio 2 albumy na miesiąc. Całkiem nieźle i z wielką przyjemnością przyszło mi wybrać te najlepsze. Zanim przejdę do sedna, kilka dodatkowych zdań wstępo-dygresji.

W tym roku miało miejsce kilka naprawdę udanych powrotów po latach, na co warto zwrócić uwagę. W listopadzie pojawił się (po 15 latach!) bardzo udany King Animal autorstwa Soundgarden, a 7 lat przerwy miała ekipa Garbage (Not Your Kind of People nie ma tej samej energii i chwytliwości co np. Version 2.0, ale jest bardzo przyjemną płytką). Na naszym lokalnym poletku też miał miejsce spektakularny powrót - półtorej dekady czekali fani Flapjacka na nowe wydawnictwo, ale cierpliwość została wynagrodzona. Keep Your Heads Down to nieco przydługa, ale jednak petarda - trochę RATM, trochę Deftones, sporo gości i jakość rodem zza Wielkiej wody. Warto rzucić uchem (np. na Stand Up).

Oni dali radę...

Miłym zaskoczeniem okazała się nowa płyta Linkin Park. Panowie w solidnych proporcjach wymieszali generalnie udane eksperymenty z A Thousand Suns z energetycznym pierwiastkiem swoich dwóch pierwszych płyt. Living Things nie jest idealne, ale wyraźnie pokazuje, że Linkin Park ma więcej pomysłów i odwagi, niż ich niegdysiejsi bezpośredni "konkurenci" z Limp Bizkit. Jeszcze większym zaskoczeniem dla mnie okazał się fakt, że katol-pop-metal spod znaku P.O.D. wyda ciekawy i różnorodny album. Murdered Love to fajna, dobrze zagrana, dynamiczna płyta z jedynie dwoma słabszymi momentami. Rozważcie posłuchanie, nawet jeśli rzygacie Youth of the Nation czy Alive, bo tytułowy kawałek z nowej płyty jest naprawdę dobry. Całość na solidne 6+ w dziesięciostopniowej skali.

On mógł dać radę bardziej...

Niestety - bezpośrednio z powyższym zaskoczeniem wiąże się inne, mniej pozytywne. Nigdy bym nie przypuszczał, że w ostatecznym płytowym rozrachunku ekstremalnie utalentowany Serj Tankian nagra album, który w najlepszym razie sprawi mi tyle radochy, co P.O.D.... Harakiri to Serj na autopilocie. Generalnie jest stylowo i fajnie, ale tylko fajnie. 6+ to zdecydowanie nie jest coś, czego bym się po tym twórcy spodziewał. Trochę szkoda, choć do płytki na pewno będę wracał. Nie będę zaś wracał do dwóch największych rozczarowań tego roku (bo miałem nadzieję na dużo, a dostałem średniaki). Black Light Burns, zespół Wesa Borlanda, zadebiutował w 2007 roku fantastycznym albumem Cruel Melody. Pełnoprawna kontynuacja pojawiła się dopiero w tym roku i choć zbudowana jest z odpowiednich składników, to nie może się równać z debiutem. The Moment You Realize You're Going To Fall to płyta za długa, kawałki są do siebie zbyt podobne, a Wes jako wokalista musi się jeszcze trochę nauczyć. Drugi zawód to nowe Muse. O płycie napisałem przy okazji premiery, ale z czasem opinia zmieniła się na mniej pozytywną. The 2nd Law jest strasznie średnie, mimo ogromu włożonej weń pracy. Zapamiętam na dłużej jedynie dwa kawałki - Supremacy i Panic Station. Reszty nie mam najmniejszej ochoty słuchać. Resistance też było średnie, więc - do trzech razy sztuka, panowie?

A oni nie dali rady...

Czas na właściwą listę, mój TOP 6 albumów wydanych w 2012 roku. Na wstępie zaznaczę, że spokojnie lista mogłaby być trochę obszerniejsza, ale miałem wielki problem z ułożeniem na miejscach 7-10 płytek: Fear Factory - The Industrialist (polecam God Eater), Lipali - 3850 (polecam Trudy i Sztorm), Linkin Park - Living Things (polecam I'll Be Gone i Victimized) i How to destroy angels - An omen EP (polecam The Loop Closes), więc uznajcie je za naprawde spoko, ale trochę gorsze niż:

6. Marilyn Manson - Born Villain

(recenzja)

Z czasem mój entuzjazm dla nowej płyty Mansona nieco opadł, ale nadal uważam BV za najlepszy album grupy od 10 lat. Geniuszu drugiej połowy lat 90 pan Manson już nigdy nie osiągnie (a czytając o jakości jego występów na żywo należy zacząć się zastanawiać, czy nie powinien poprzestać na tworzeniu muzyki i odpuścić sobie koncertowanie), ale dzięki wsparciu odpowiednich ludzi (Chris Vrenna, Sean Beavan) nadal umie pokazać pazury. Born Villain to bardzo mansonowy, świetnie zagrany album z jedynie kilkoma słabszymi punktami (bo mocnych ma sporo - patrz linki poniżej)

Warto posłuchać: Slo-Mo-Tion, Murderers Are Getting Prettier Every Day, Born Villain

PS Przed świętami miała ukazać się specjalna edycja płyty z jakimiś fajnymi bonusami, ale coś czuję, że ujrzymy ją już w 2013 roku


5. Hey - Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan

(recenzja)

Polska ekstraklasa muzyczna, która nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Hey od pewnego czasu gra spokojniej i dojrzalej, co nie znaczy, że gorzej. Ba - Do rycerzy... prawdopodobnie jest najlepszą płytą w dorobku zespołu, ale z jakiegoś powodu nie jestem w stanie zachwycać się nimi/nią aż tak bardzo, jak to bywało kiedyś. Być może brakuje tu niej nutki szaleństwa czy czegoś naprawdę niezwykłego? Jest - jak zwykle - dobrze. Mam nadzieję, że trzeci "nowy" Hey pokaże nam się z najlepszej możliwej strony.

Warto posłuchać: Podobno, Wilk vs Kot


4. Stone Sour - House of Gold & Bones - part 1

(recenzja)

Drugi (pierwszy) zespół z Coreyem Taylorem na wokalu idzie do przodu i ciągle się rozwija. Z każdym kolejnym albumem są trochę lepsi, niż poprzednio, i to słychać. Kompozycyjnie ciekawiej, z większym pazurem, bez zbędnych wypełniaczy. No i jest to koncept album, któremu towarzyszy naprawdę fajne opowiadanie pióra pana wokalisty. Dołóżmy do tego ciekawe pudełko, które w połączeniu z nadchodzącą (maj 2013) "part 2" stworzy trójwymiarowy domek i mamy rzecz, którą każdy szanujący się miłośnik nieco cięższego grania powinien znać.

Warto posłuchać: Absolute Zero, My Name Is Allen, RU486


2. Archive - With Us Until You're Dead

(recenzja)

Zamiast trzeciego, od razu miejsce drugie. Ultra-fajny brytyjski zespół kolektyw, który jest uwielbiany na kontynencie, ale niespecjalnie znany w UK czy USA. Trochę trip-hopu, trochę rocka progresywnego, trochę energii, trochę spokoju. Nowa płyta wydana została w sierpniu i była pierwszą, na którą naprawdę czekałem (bo wszystkie poprzednie poznawałem ze sporym opóźnieniem). Do tej wieloosobowej układanki doszła nowa wokalistka, wpasowując się idealnie, zaś reszta - po staremu (choć bez kilkunastominutowych potworów znanych z przeszłości) - dużo połamanych rytmów i smyków, masa elektroniki, sporo gitar, wszystko świetne, choć z minusami (i dlatego nie ma tytułu płyty roku).

Warto posłuchać: Interlace, Twisting, Hatchet


2. Kim Nowak - Wilk

(recenzja)

Druga "druga" płytka, bo obie generują u mnie ten sam poziom radochy. W 2010 Kim Nowak pojawili się znienacka i zaatakowali klasycznym, garażowym rockiem. Po 2 latach dopracowali warsztat, kompozycje i wokal (Fisz śpiewa coraz lepiej), a efektem jest zdecydowanie najlepsza polska płyta tego roku. Wszystko tam się zgadza i każdy, KAŻDY fan klasycznego gitarowego jazgotu bezwzględnie musi zapoznać się z Wilkiem. Czad!

Warto posłuchać: Mokry pies, Prosto w ogień, Okno


1. Deftones - Koi No Yokan

(recenzja)

Powtórka sprzed 2 lat. Deftones znowu na szczycie. Koi No Yokan to najdoskonalsze wcielenie tego zespołu i jedyna tak dorosła płyta stworzona w ostatnich latach przez grupę wywodzącą się z "tego śmierdzącego nu-metalu". Diamond Eyes z maja 2010 było świetne, choć dawało miejsce na poprawę. Miejsce zostało wypełnione przy okazji KNY - album płynie od początku do końca, zmieniając tempo i klimat, ale pozostając przy tym bardzo deftonesowski. Po raz pierwszy tak wyraźnie widać zapędy prog-rockowe (kiedyś było Pink Maggit i Beware, teraz mamy Tempest i Rosemary), kuferek z ciężkimi riffami wypluwa z siebie coraz to lepsze dźwięki, bas gotuje się pod powierzchnią, perkusja prowadzi nas pewnym rytmem, a doskonały wokal Chino Moreno podkreślany jest przez elektroniczne pejzaże. Deftones ma teraz dwie opcje - tradycyjnie, po 3 coraz lepszych albumach, wydadzą rzecz gorszą, albo zamienią się w zespół perfekcyjny. Czapka z głowy sama spada!

Trzeba posłuchać: Poltergeist, Graphic Nature, Rosemary (!!!)


Tako rzeczę ja. Większość powyższych albumów spokojnie można znaleźc do odsłuchu w całości, jak nie na YT, to w innych miejscach, nie powinniście więc mieć problemu z rzetelnym podważeniem moich sądów i gustów. Oby następny rok też był tak ciekawy (a pojawią się m.in. nowa EPka Puscifera, albumy Queens of the Stone Age, How to destroy angels, Filter...).

fsm
11 grudnia 2012 - 20:35