Moje skakanie czyli cyfrowe platformy i jak skoczymy w bok dostaniemy trzeci wymiar... - sakora - 15 stycznia 2013

Moje skakanie, czyli cyfrowe platformy i jak skoczymy w bok, dostaniemy trzeci wymiar...

Platformówki i platformery to miły pożeracz czasu. Zasady są proste, jednak z czasem wzrasta zarówno stopień trudności, jak i rozbudowania. Skakanie po poziomach  jest miłe, o ile nie prowadzi do zanadto do  frustracji. Problem w tym, że zawsze prowadzi. Subiektywnie rzecz ujmując, lubię czasami sobie poskakać...

Pierwsze tytuły, w które przyszło mi grac na poważnie to Zool i Super Frog. Diametralnie różne w podejściu do gracza są dobrymi przykładami klasycznych platformówek. Pierwsza nie wybaczała pomyłek i dopadała gracza, kiedy tylko na chwilę stracił koncentrację. Druga zaczynała się niepozornie, ale była jak film Hitchcocka, napięcie wzrastało z każdą chwilą.

Wtedy też przyszło mi zagrać w wiele innych tytułów takich jak Jazz Jack Rabbit, Colgate czy wspaniałe platformówki Disneya z The Lion King i Alladynem na czele. Bajecznie kolorowe, momentami nawet rewolucyjne, były czymś zupełnie innym na rynku. W te tytuły zagrywali się nawet moi rodzice. A warto dodać, że grają oni po dziś dzień, tak długo jak ja, chociaż trzeba przyznać, że zaczynali później.

Była także głośna w swoim czasie ze względu na przeszkadzajkę przecinającą naszego bohatera na pół Prince of Persia. Gra spędzająca sen z oczu, wspaniale jak na tamte czasy animowana. Wymagająca zdrowego główkowania, ale pozwalająca każdemu na zostanie bohaterem, uratowanie księżniczki i pokonanie złego stryja czy jak mu tam... Zastanawiam się dziś, książę, co z ciebie wyrosło, a tego twojego rozdwojenia jaźni już w ogóle nie rozumiem...

Jednym z moich ulubieńców po dziś dzień jest Megaman. Niebieski facecik bez wąsów, ale za to z działkiem zamiast ręki. Przemierzający fantastyczne, industrialne światy najeżone taką ilością przeciwników i „platform, do której na pewno doskoczę, tylko jeszcze raaaaazzzzz... szlag by to”, że aż miło. Jedynym problemem było to, że jego chodzenie wyglądało jak jazda na łyżwach. Skończyłem tę grę nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że jest taka trudna...

Platformówki dwuwymiarowe mają swoją magię ukrytą w prostocie, jednak w pewnym momencie postanowiły zrobić skok w bok w trzeci wymiar. Tak też przyszła chwila na najpopularniejszego hydraulika na świecie, niepracującego we Francji, niepochodzącego z Polski, a naturalizowanego Włocha z Japonii z włochami pod nosem. Mario. Cykl ogrywany od początku na złym bracie NES, Pegasusie i Gameboyu. (Super Mario Land 2, koszmarnie rozbudowany, nienawidzę cię za to, że zabrałeś mi tyle wspaniałego czasu).
Wracając do tego skoku w bok. Drugi wymiar dostał kopa i wpadł w trzeci wymiar. Nowe podejście do tematu okazało się być rewolucyjne, a w wielu dziedzinach niedościgniony do dziś Mario 64 jest  królem tego typu rozgrywki i kropka.

Niestety jego konkurent będący jamrajem pasiastym o imieniu Crash Bandicoot nie miał tyle szczęścia. Prawdopodobnie dlatego, że nie miał on wąsów. Sony nie uczyniło z niego swojej maskotki, jak i z żadnej innej postaci ze swoich gier. Nie przytuliło go i nie powiedziało, jak bardzo go kocha. Powiedzieli to za to gracze, szalejąc z rudofutrym bohaterem po rozlicznych levelach w wielu odsłonach gry.

Pierwsza odsłona przygód Raymana jakoś mnie ominęła, natomiast druga część okazała się przyjemnie motywującą do dalszej zabawy grą. Wyważała dobrze humor i poziom trudności tak, że nawet za którąś skuchą grało się miło. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Raymanie 3. Nienawidzę tej gry – jeszcze raz – nienawidzę tej gry – jeszcze raz – skok, łapka, cholera – jeszcze raz – jeszcze raz – jeszcze raz – i – jeszcze raz – dobra, teraz kończę, jeszcze tylko jeden poziom, no i jeszcze ten... Nienawidzę tej gry! I jeszcze raz...

Dla relaksu lubiłem sobie zionąć ogniem. Albo czymkolwiek innym, co tylko potrafiło się wydobyć z paszczy Spyro. Mały smok to bardzo dobry kandydat na bohatera gry kierowanej praktycznie do każdego. Wspaniała historia, piękna grafika i bohater, którego nie da się nie kochać. Szczególnie w swoistym restarcie Spyro A New Beginning, gdzie bieganie po kolejnych krainach tym małym, złośliwym skubańcem jest po prostu niesamowite.

Po cichu zakradł się także Sly Cooper, a Ratchet przywalił z działa. Platformówki poszły dalej, mieszając się z konwencją gier przygodowych i awanturniczych. Z jednej strony przestawały mieścić się w tym gatunku, a z drugiej nie potrafiły się z niego wyrwać. Do tego grona należy także cykl będący moim nomen omen numero uno, czyli Jak i Daxter. Poznany przeze mnie dość późno (Cascad, tak, to Twoja wina), ale ograny do samego końca. Mimo frustracji i rzucania padem to gra, która jednak motywuje do dalszej rozgrywki w bardzo pozytywny sposób.

Grą stojącą na granicy platformówi i czegoś innego jest Psychonauts. Nietuzinkowa pozycja szalejąca w fałdach mózgu, doprowadzająca do ich wyprostowania. Z jednej strony gra przygody, z drugiej szalona, ale z przesłaniem wyprawa do wnętrza duszy. Podobnie jak trudne do zakwalifikowania, ale fenomenalne, napakowane etapami platformowymi Beyond Good & Evil. Miksujące prawie wszystkie gatunku grania od platformówki, przez strzelankę i wyscigi, a na skradance kończąc... jednak to zupełnie inna historia.

Trzeci wymiar ożywił powoli kostniejący gatunek platformówek, w sumie nieco zepchnięty na margines gier z pozoru dla dzieci,ale ogrywanych nie tylko przez nie. Czasami miksował się ze strzelankami czy beatemupami, ale przechylanie szali rozgrywki nie wychodziła zazwyczaj na dobre. Trójwymiar dodał wraz z głębią nowe pomysły, jednak prawdziwy renesans tego gatunku przyszedł później, wraz z zalewem gier indie.

Mamy teraz dostępnych naprawdę wiele tytułów zarówno w klasycznych dwóch wymiarach, jak i w trzech.(Gdzie przesyt i momentami odtwórczość powoduje u mnie równanie indie=platformer) Na szczęście mamy gry, które tak naprawdę tylko wyglądają jak plaftormery, korzystają z ich rozwiązań, ale jedynie udają, że nimi są.

Shank będący bardziej sieczką niż platformówką. Trine, będące bardziej interaktywnym puzzlerem niż platformówką. Braid, którego po zakończeniu przechodzimy jeszcze raz, bo zakończenie otwiera nam oczy na to, czego wcześniej w tej grze o skakaniu i cofaniu czasu nie zauważyliśmy lub nie zrozumieliśmy. Limbo, będące mroczną wędrówką w głąb strachu małego chłopca, z zakończeniem powodującym atak bezsilnej wściekłości. Opisywany przeze mnie wcześniej suteF, mroczny, logiczny platformer poruszający do cna. W tych, jak i wielu innych grach coś jest, jak i w wielu, wielu innych...

Można wspomnieć o wiele więcej przykładów gier, które przewinęły się przez moje sprzęty. Flashback, prosto z dżungli, ale te animacje... Heart of Darkness, kto to $#%&$ wymyślił? Earthorm Jim, już bardziej wkurzonym być się chyba nie da. Oddworld i Abbe w maszynce do mięsa. Gish czyli przygody zjeżonego glutożelka. Donkey Kong Country powodujący straszne wyrwy w czasoprzestrzeni, Kompletnie nietrafiający do mnie Sonic.

Platformówki to gatunek, z którym każdy się zetknął. Wiele przygód z graniem zaczynało się właśnie od tego typu pozycji. To gry wywołujące frustrację, nierzadko potrafiąc przekuć ją w motywację i chęć pokonywania dalszych trudności. Gatunek, który przeszedł bardzo długą drogę po to, tylko żeby zatoczyć koło i powrócić triumfalnie do swoich korzeni. Czekam, co dla tego gatunku gier przyniesie przyszłość...

     

     

Śledź mnie na Twitterze!

     

sakora
15 stycznia 2013 - 20:20