Wiecie, naprawdę kocham erpegi. Otwarty świat, tryliony questów, często nieliniowa fabuła. No i te godziny, które przeznaczyć trzeba na rozgrywkę, podczas których to wręcz wsiąkamy w świat przedstawiony. Pomimo tego niewątpliwie gorącego i nigdy nie gasnącego uczucia, wołami nie dałbym się zaciągnąć do japońskiej odmiany mojego ukochanego gatunku. Co więc wyczyniło z moim umysłem Ni No Kuni, że czuję się uraczony niemal jego każdym aspektem?
Ok, przyznam się – na klimaty rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni nie jestem aż tak totalnie uczulony. Wychowałem się na serii Dragon Ball, razem z większością moich rówieśników zachorowałem swego czasu na Pokemony, przed animatorskim dorobkiem studia Ghibli chylę swoje niskie czoło. Taki, w zasadzie, standard. Co więc jest nie tak z przyprawionymi wschodem produkcjami, których głównym założeniem jest wcielanie się w konkretne role i przeżywanie przedstawionych tam historii? Poza zestawem bohaterów, u których najczęściej trudno jest mi jednoznacznie określić płeć, to raczej rozwiązania na płaszczyźnie rozgrywki zawsze mnie odpychały – korytarzowe mapy, turowy system walki, przegadane przerywniki filmowe czy naiwność fabuły. Co innego na tym polu robi więc opisywany tu dzisiaj Inny Świat?
Ni No Kuni to historia małego Oliviera – trzynastoletniego mieszkańca Motorville, a więc czegoś na wzór typowej, amerykańskiej mieściny z lat 50. ubiegłego wieku. Sielanka wytworzona przez senne miasteczko Stanów Zjednoczonych dość szybko zostaje przerwana przez tragiczne wydarzenie – śmierć matki głównego bohatera. Dziecięcy protagonista tytułu, który przez własne zachowanie doprowadza poniekąd do całej sytuacji, okazuje się również mieć w sobie moc do jej naprawienia. Szczere łzy chłopca ożywiają bowiem jego maskotkę, Drippiego, który zupełnie przypadkiem zwie się Królem Wróżek w Ni No Kuni – Innym Świecie. Co więcej, każda osoba wesoło krocząca sobie w naszej rzeczywistości odnaleźć może i swoje odbicie po tej drugiej, bardziej magicznej stronie. Chłopiec, za pomocą wręczonej mu przez kompana magicznej księgi, przenosi się do fantastycznej krainy, by tam odnaleźć odpowiednik zmarłej niedawno matki.
Całość nie stara się nawet ukrywać faktu powielania schematów infantylności większości fabuł z KKW, co dodatkowo zaskoczyć może fanów studia odpowiedzialnego za całkiem popularną w naszym kraju Księżniczkę Mononoke czy Spirited Away: W Krainie Bogów. Odpowiedzialne za te produkcje, wspomniane studio Ghibli, w Ni No Kuni nie powala widza historią o wielu dnach i zmyślnych metaforach – w szczególności, gdy do zaprezentowanej ścieżki fabularnej dodamy tak sztampowe motywy jak walka ze złą czarownicą i zbawienie świata. Mamy tu oczywiście silnie zarysowany wątek wielkiej miłości i jeszcze większej odwagi, ale wszyscy oczekujący od tej gry „czegoś poważniejszego” srodze mogą się zawieść. Nie uważam śmierci matki za błahy temat, ale sposób, w jaki całość jest tutaj przedstawiona, bardziej przywodzi mi na myśl animacje dla tych młodszych widzów – zwłaszcza, gdy uwzględnimy audiowizualną oprawę produkcji. Tą zaś uznać muszę za największy plus Ni No Kuni. To, co wydobyło się spod twórczych palców współpracujących ze sobą ludzi z Level-5 i animatorów Miyazakiego, to absolutne, graficzne mistrzostwo świata. Powiedzieć, że nowy exclusive Sony to gra prześliczna i cudnie wyglądająca, to po prostu za mało. Dorzućmy do tego iście epicką ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Joe Hisashiego a wykonaną przez Tokijską Orkiestrę Filharmoniczną, a magia obrazu i dźwięku Ni No Kuni rozrysuje się przed nami jak żywa.
Pod względem rozgrywki, Inny Świat to dla mnie już czysta japońszczyzna. Podczas eksploracji, gra nie wrzuca nas w świat, gdzie zajrzeć można pod każdy kamień, zliczyć wszystkie obalone drzewa czy beztrosko zboczyć z traktu i zanurzyć zmęczona nogi w pobliskim strumieniu (co często i z ochotą uskuteczniałem w takich produkcjach jak wiekowy już Gothic czy „nieco” świeższy Skyrim). Lądujemy tutaj na, nazwijmy to, umownej mapie świata, po której poruszamy się głównym bohaterem i członkami jego drużyny, manewrując pomiędzy zasiedlającymi ją przeciwnikami. A jako że jest tutaj gdzie łazić (góry, lasy, morza, pustynie), tytuł dość szybko udostępnia nam pomoc smoka–wierzchowca czy własnej krypy, skracającej podróż przez morskie odmęty. Jeśli jednak wróg okaże się nieustępliwy i dopadnie nas podczas wędrówki przez tą urokliwą i cieszącą oczy krainę, wylądujemy w swoistym tryb walki, przenosząc się jednocześnie na specjalną, przygotowaną do tego celu „arenę”.
Ni No Kuni nie rezygnuje z tur, ale dzięki przyjemnej możliwości swobodnego poruszania się podczas walki wprowadza troszkę więcej dynamiki do tego powolnego, według mnie, systemu starć. Podkradanie się do przeciwników widocznych na mapie świata daje nam pierwszeństwo w ataku, które wyprowadzone może zostać przez dysponującego magią Oliviera, jego kompanów bądź jednego z trzech, dobranych do bitki, Pokemonów. No, może nie do końca tych Poksów, o których w tym momencie myślicie, ale ich „ninokunowych” odpowiedników, zwanych tutaj jako Familiars. Gra umożliwia nam bowiem łapanie kręcących się po świecie adwersarzy, by w następnej kolejności wykorzystać ich do walki po naszej stronie. Swoje zwierzątka szkolimy, odblokowujemy ich wyższe stadia ewolucji i kombinujemy, które z nich w najszybszy sposób doprowadzą nas do zwycięstwa w danym starciu. Dobierać można tak z liczby 200 dostępnych dziwactw, których to statystki podbić możemy dodatkowo słodyczem wepchniętym w ich słodkie mordki. Nie wolno jednak przy tym przesadzić, bo przejedzony stworek, to bezużyteczny stworek. Podczas szarpaczki uważamy oczywiście na paski HP i many, swobodnie przeskakujemy pomiędzy dostępnymi w drużynie postaciami i korzystamy z najbardziej przydatnych w danej chwili ataków, zaklęć czy przedmiotów. Każda akcja opatrzona została własnym czasem „regeneracji”, przez co spamowanie atakami możliwe nie jest, a nam, w drodze do upragnionego zwycięstwa, przyjdzie się momentami nieźle nakombinować. Warto również zaznaczyć, że gra nie ma tendencji do patyczkowania się z odbiorcą, a unikanie walk nie jest do końca dobrym pomysłem – w pewnym momencie może okazać się, że na następny obszar / przeciwnika jesteśmy po prostu za słabi w uszach. To zaś skarze nas na mozolny i nieprzyjemny grind, którego wielkim fanem już raczej nie jestem.
Jak nie przepadam za tego typu rozwiązaniami, tak w tym miejscu wszem i wobec stwierdzam, że to całkiem przyjemne jest i na przyszłość będę bardziej otwarty na taki system. W szczególności, iż gra naprawdę nieźle się stara, by w całości nie opierać się na powtarzalnych walkach, rozmowie czy włóczeniu się po okolicy. W celu rozwiązania przestrzennych czy też logicznych zagadek, niejednokrotnie wrócić będziemy musieli do realnego świata, a samo poznawanie różnic i zależności pomiędzy tymi dwoma wymiarami to całkiem niezła frajda. Poza blisko trzydziestogodzinnym main questem mamy tu jeszcze całą wuchtę misji pobocznych (chwilami naprawdę uroczych) i tak kochany przez wszystkich graczy New Game+ i ogólnie pojęte zbieractwo.
Koniec końców, dobranie się do Ni No Kuni było bardziej niż dobrym pomysłem. Specyfika zawartego w grze klimatu czy humoru nie wszystkim przypaść musi do gustu, tak samo jak i opisywany powyżej system walki czy konieczność mozolnego znęcania się nad przeciwnikami w celu podbicia poziomu prowadzonych postaci, ale jak tu siedzę i piszę, zachęcam. Nie będziecie żałować ten podróży. A infantylność? Cóż, w końcu w każdym z nas, gdzieś tam na dnie, kryje się małe dziecko.
P.S
Ocena wystawiona została z punktu widzenia kolesia w japońskiej szkole robienia gier nie gustującego. Fani śmiało mogą doliczyć sobie 10 punktów do skali.
Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!