O tym że Gra Endera nie jest jednak aż tak beznadziejnie słabą ekranizacją - Czarny Wilk - 17 kwietnia 2014

O tym, że Gra Endera nie jest jednak aż tak beznadziejnie słabą ekranizacją

W lipcu zeszłego roku popełniłem wpis, który nie zostawił suchej nitki na rodzącej się wtedy jeszcze ekranizacji Gry Endera pióra Orsona Scotta Carda. Spodziewałem się profanacji świetnej książki i z niemałym zaskoczeniem obserwowałem, że tytuł ten po premierze zbierał sporo pozytywnych opinii, również wśród gameplayowej braci. Chociaż nie wystarczyło to, bym zdecydował się na obejrzenie filmu w kinie, to zasiało iskierkę nadziei dość dużą, bym dał filmowi szansę kilka miesięcy później w domowym zaciszu. Czas rozliczyć twórców i samego siebie. Będą spoilery.


Na początek skupmy się na zarzutach, które swego czasu postawiłem autorom. Pierwszy to wypchanie filmu wybuchami, kosmicznymi bitwami i innymi pożeraczami budżetu, dla których w kameralnej książce miejsca nie było. Zarzut zostaje podtrzymany. Chociaż, żeby było zabawniej, to nie kosmiczne bitwy okazały się problemem, te prezentują się bardzo okazale i z grubsza wierne są duchowi oryginału. Problem stanowią sceny walk drużyn w Szkole Bojowej. W książce były pierwszą okazją Endera na pokazanie wszystkim swojego ponadprzeciętnego intelektu. Tutaj owszem, też pokazuje swoje ponadprzeciętne umiejętności, problem w tym, że bardziej w charakterze kosmicznego Rambo niż dowódcy. Jak nie wybija w pojedynkę połowy wrogiej armii, to ignoruje bezpośredni rozkaz dowódcy po to, żeby złapać swoją ukochaną (do tego też dojdę) w próżni, bo się troszkę poobijała. Bez planu, bez taktyki, ot, rzuca się na ratunek. Yup, geniusz totalny.

Ender "Rambo" Wiggin

Drugim zarzutem było postarzenie głównych bohaterów, co miało zepsuć cały wątek manipulowania i doprowadzania do granicy wytrzymałości, nomen omen, małych dzieci. No cóż, koniec końców zrobiło się z tego manipulowanie i doprowadzanie do granicy wytrzymałości nieco większych dzieci. Ale, prawdę mówiąc, cieszy mnie, że w ogóle cała kwestia zabaw psychologicznych w filmie otrzymała całkiem sporo czasu antenowego, a aktorzy poradzili sobie z tym nieźle, więc tragedii nie ma. Powiedziałem aktorzy? Pardon, aktor – wyniszczenie psychiczne zobrazowano wyłącznie na Enderze, reszta ekipy cały czas miała się dobrze. No cóż, lepszy rydz niż nic.

Kolejną kwestią są zmiany dotyczące Mazera Rackhama i Major Anderson. Tutaj się czepiać nie będę, bo… to w sumie nic nie zmieniło. Mazerowi dorobiono tatuaże, żeby wyglądał bardziej badassowato, co można przełknąć, podobnie jak to, że Anderson zmienił(a) płeć, ale na szczęście aktorsko dała radę, więc bez sensu się tego czepiać. Czepiać się natomiast będę mojego finalnego wtedy zarzutu – zespoilerowania wielu zwrotów akcji w zwiastunie, z finałowym rozwaleniem wrogiej planety na czele. Kto nie czytał książki, a obejrzał zwiastun, doskonale wiedział, że Mazer Rackham ma się dobrze i wkrótce pojawi się na ekranie, zaś na widok planety wroga w finałowej walce wiedział, jak ta się skończy. Tak się nie robi.

Wciskanie wątków romantycznych tam, gdzie ich nie potrzeba nigdy nie wychodzi filmom na dobre

Tyle z zarzutów przedpremierowych. Doszło do nich kilka świeżych. Primo, za co filmowi się najczęściej obrywało w recenzjach, wycięto większość scen z rodzeństwem Endera. Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego reżyser nie chciał wpychać tu wątku dwóch dzieciaków zdobywających władzę nad światem przez Internet, bo to faktycznie jest dość głupie, ale Peter i Valentine zdecydowanie zasługiwali na chociaż kilka scen więcej. Zwłaszcza Peter, którego mieliśmy na ekranie przez może pół minuty. Ucierpiał też Groszek. W przedpremierowych wywiadach chwalono się, że film będzie „zarówno ekranizacją Gry Endera jak i Cienia Endera”, co okazało się absolutną ściemą – mały czarnoskóry geniusz komukolwiek nieczytającemu książek nie miał prawa zapaść w pamięć, bo nie wyróżniał się absolutnie niczym z tłumu. W przeciwieństwie do Petry, którą nagle ni stąd ni zowąd zrobiono love interest Endera. Owszem, nie wprost, nie mieliśmy dzięki Bogu żadnych scen pocałunków czy teenage dramy, ale i tak kontekst był wręcz oczywisty. No i jest jeszcze kwestia zakończenia. Wycięto cały wątek napisania książki i zostania pierwszym Mówcą Umarłych, co prawdopodobnie narobiło twórcom sporych problemów z sequelem. Zamiast tego wrzucono żywego robala, żeby zrobić idiotycznie ckliwą scenkę przekazania jaja z Królową Enderowi. Po co?!

Sporo wyszło tych zarzutów. Dużo okrojono, dodano trochę niepotrzebnych rzeczy, inne bezsensownie zmieniono. Rzecz w tym, że mimo tego wszystkiego… dobrze się to ogląda. O genialności książki Carda chyba najlepiej świadczy to, że mimo tak brutalnego potraktowania, wykastrowania wręcz, powstał dobry film sci-fi. Gdybym nie znał książkowego oryginału, może nawet pokusiłbym się o nazwanie go bardzo dobrym. Bo fabuła nadal jest oryginalna i wciągająca, aktorstwo zdecydowanie dało sobie radę, wykreowany świat jest ciekawy, finałowy zwrot akcji rewelacyjny, a efekty specjalne świetne. Skoro już, nie wiadomo skąd, Enderowi przyklejono łatkę „Harry’ego Pottera w kosmosie”, to pozwolę sobie stwierdzić, że filmowa Gra Endera jest znacznie ciekawsza niż ekranizacje przygód Chłopca, który przeżył. Można było to zrobić lepiej. Znacznie lepiej. Ale tymczasem wyszło znośnie. Nie jest to aż tak beznadziejna ekranizacja, jakiej się spodziewałem.

Użyte w tekście grafiki pochodza z oficjalnego fanpgage'a Gry Endera na Facebooku.

Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.

Czarny Wilk
17 kwietnia 2014 - 20:37