Mario Puzo, pisząc Ojca Chrzestnego, stworzył naprawdę wspaniałą książkę, którą lubię sobie raz na kilka lat przeczytać jeszcze raz, za każdym razem ciesząc się nią równie mocno. To jednak jej ekranizacja uczyniła rodzinę Corleone postaciami kultowymi. I to w tym prawdziwym, nierozmiękczonym przez popkulturę i speców od marketingu znaczeniu. Wyobraźcie sobie jednak, że film zrobiono by inaczej. Ktoś uznałby, że w takiej formie to się nie sprzeda, potrzeba tu więcej akcji i wybuchów. Że powstałby film sensacyjny, w którym twardy Michael Corleone z wiernym Tommy Gunem rozbija wrogie rodziny mafijne, wyrywa z ich objęć swoją dziewczynę, w ciągu seansu żując gumę do żucia, zabija kilkuset oprychów, w międzyczasie rzucając tu i ówdzie one-linerami. Na koniec zostaje Donem, bo może i rządzi niepodzielnie, bo jest zarąbisty. Przerażająca wizja? Profanacja oryginału? Cóż, taki właśnie los już wkrótce spotka inne wybitne dzieło literatury – Grę Endera Orsona Scotta Carda.
Powieść Carda na pierwszy rzut oka może wydawać się typowym science-fiction. Ot, Ziemia po dramatycznym odparciu wrogich najeźdźców buduje stację kosmiczną, na której szkoli młodych geniuszy na przyszłych dowódców mających poprowadzić flotę inwazyjną, która odpowie ogniem na ogień. Cała ta fantastyka naukowa jest tu jednak wyłącznie otoczką, na której fundamentach zbudowano wybitny dramat psychologiczny. Oto młody, kilkuletni geniusz zostaje poddawany szeregom manipulacji przez dorosłych. Wystawiają go na coraz to bardziej wyniszczające psychicznie próby, praktycznie niszczą go, wszystko po to, by go zahartować. Młody Ender stopniowo ulega załamaniu. Przechodzi kolejne próby, ale załamuje go to, a czytelnik jest świadkiem tego, jak okrutnie się z nim obchodzi w imię większego dobra. To fascynujący dramat psychologiczny, który z powodzeniem obyłby się bez obcych i stacji kosmicznych. Są one miłym dodatkiem, ale niczym więcej, to bohater się tu liczy. I to, co się z nim dzieje.
Tymczasem co widzimy na zwiastunie filmu? Wybuchy, pompatyczną mowę, wybuchy, kosmiczne bitwy, wybuchy, efektowne sceny treningowe, wybuchy, zdeterminowanych nastolatków. Wspominałem o wybuchach? Michael Bay byłby dumny. Nie ma co się zresztą dziwić, skoro do scenariusza zatrudniono osoby odpowiedzialne za ekranizacje Transformers. Tak, do scenariusza dramatu psychologicznego. A kogo posadzono na stołku reżyserskim? Nie byle kogo, samego Gavina Hooda. Wybitny reżyser, bo jak inaczej nazwać kogoś, kto zdołał stworzyć słaby film o Wolverinie? Tak, dostał zadanie zrobienia filmu o jednej z najciekawszych komiksowych postaci i udało mu się stworzyć z tego kiepski film. Imponujące.
No ale historia zna przypadki, kiedy kiepskim twórcom przypadkiem udaje się zrobić coś dobrego. Również zwiastuny bywają mylące. Można mieć jeszcze nadzieje, co? Chciałbym. Zmiany, na jakie zdecydowano się względem oryginału, skreślają szansę na to, że wyjdzie z tego cokolwiek dobrego. Zarzut główny, postarzenie głównych bohaterów. Jak już pisałem i co ładnie swego czasu wypunktował Misiael na swoim blogu, motywem przewodnim było manipulowanie i hartowanie dzieci. Tak, dzieci, które są w wieku, w którym można je jeszcze formować, nie są chodzącą pyskatą burzą hormonów uważającą, że wszystko wiedzą lepiej. W takim wypadku, jeśli wątek psychologiczny nadal w filmie się ostanie, wyjdzie nienaturalnie i śmiesznie. Zarzuty kolejne – Mazer Rackham i Major Anderson. Ten pierwszy pojawił się w książce dość późno i było to niemałym zaskoczeniem. Biorąc pod uwagę, że twórcy chwalą się nim na każdym kroku, raczej można założyć, że zaskoczenie szlag trafił. Chyba że odnośnie tego, co z nim zrobiono – hollywoodzki blockbuster musi mieć badassowych bohaterów. Legendarny bohater sam w sobie jest za mało badassowy, więc zdecydowano się go wytatuować, co by odpowiednio groźnie wyglądał. A Major Anderson, niczym Kopernik, jak się okazuje, też był kobietą. Bo jak to tak, żeby wszystkie ważniejsze role grali mężczyźni? No nie godzi się, więc zrobili z niego kobietę. Bo tak.
O, a propos zaskoczeń – zwiastun spoileruje zakończenie. Więc jeśli chcecie być pod wrażeniem, postarajcie się po obejrzeniu go wyczyścić z głowy wszelkie sceny epickich wybuchów. Czyli jakieś dwie trzecie tego materiału promocyjnego. A tak a propos, czy już wspominałem, że w książce na dobrą sprawę nie pokazano ani jednej kosmicznej bitwy? Co najwyżej pojawiły się w archiwalnych materiałach wideo albo o nich wspomniano, cała reszta to były co najwyżej ćwiczenia na symulatorach. Cóż, to by było zbyt mało epic, więc symulatory podrasowano. Trochę. Bardzo. W cholerę. Tak do poziomu fotorealizmu.
Sam Orson Scott Card, choć wprost adaptacji nie krytykuje, to czasem w wywiadach przemyca zdania w stylu „Niewiele scen w filmie pochodzi z książki” albo „To jest wizja Gavina Hooda, to jego film, nie mój”. Daje to dość jednoznaczny wgląd na to, czego można się spodziewać. Oczywiście istnieje jakaś tam szansa, że się mylę. Że film okaże się jednak czymś więcej niż pełnym wybuchów blockbusterem. Że jednak wątek psychologiczny swoje miejsce gdzieś tam znajdzie. W tym jednym wypadku bardzo chciałbym się mylić. Ale nie łudzę się.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.