Kredo Rocky’ego - recenzja filmu Creed: Narodziny Legendy - DM - 9 stycznia 2016

Kredo Rocky’ego - recenzja filmu Creed: Narodziny Legendy

Słowo Creed w ostatnich latach kojarzy się głównie z popularną serią gier Assassin’s Creed, a do tego niedługo dojdzie jeszcze jej ekranizacja. W świecie filmu Creed był jednak sławny już 40 lat temu, kiedy młody bokser Rocky Balboa mierzył się z wielkim mistrzem - Apollo Creedem. Po  czterech dekadach i sześciu kolejnych filmach, tym razem z legendą mierzy się młody reżyser Ryan Coogler, a jego obraz to praktycznie nokaut - kto jednak znalazł się na deskach?


Scenariusz Creeda (pierwszy z całej serii nie napisany przez Sylvestra Stallone) nie jest zbyt oryginalny i podobnie jak Przebudzenie Mocy naśladuje Nową Nadzieję, tak tutaj mamy do czynienia z przypomnieniem historii Rocky’ego z 1976 roku - od ogólnych założeń, po mnóstwo drobnych detali. Młody, nieznany bokser dostaje nagle szansę walki z wielkim mistrzem, a po drodze są jeszcze nieśmiałe podchody do dziewczyny, która może być „tą jedyną”, spotkanie i opieka podstarzałego mentora, morderczy trening i wreszcie - wyczerpująca, finałowa walka. Weterani kina skądś to znają, pomimo tego jednak nie mamy tu absolutnie uczucia, że oglądamy kalkę czy kopię wcześniejszego filmu. To bardziej jak wizyta starego, dobrego, dawno nie widzianego przyjaciela - wszystko jest trochę inne, ale jednocześnie miło znajome.

Reżyser Ryan Coogler w mistrzowski sposób łączy nowoczesne elementy istotne dla nowego pokolenia widzów z tradycyjnymi motywami. W znany scenariusz mamy więc wplecione tablety, YouTuba, HBO, hiphopowe kawałki, a obok tego gonienie kurczaków, bieg w towarzystwie dzieci, wspinaczkę po schodach Muzeum Sztuki w Filadelfii czy podobnie spuchnięte oko podczas walki oraz naprawdę mnóstwo pomniejszych szczegółów budzących nostalgię. W ten sposób udało się w pewnym sensie oddać hołd dla świetnego obrazu, a z drugiej strony - wprowadzić serię na nowy tor, pociągnąć całą historię dalej, bez zmuszania starzejącego się Stallone do ponownego stawania na ringu.

Niektóre klasyczne sceny odświeżono - dzieciaki nie biegną już za bokserem, a jadą na quadach i motorach

Najbardziej oryginalnym wątkiem w filmie jest chyba poszukiwanie własnej tożsamości przez tytułowego bohatera. Adonis Creed został wychowany w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Nie znał swojego ojca i nie chce robić kariery na jego nazwisku, tym bardziej, że świat bokserski najbardziej mu to wytyka. Mając boksowanie we krwi, „Donnie” pragnie zdobyć sławę jako Johnson, ale od legendy Creeda nie jest łatwo uciec. Grający głównego bohatera Michael B. Jordan wypada dobrze, gra bardzo poprawnie, ale to nie jego zapamiętujemy najbardziej z całego filmu. Być może jest to nawet celowy zabieg, aby podkreślić, że młody bokser dopiero buduje swoją reputację bo choćby przy finałowej scenie pojawiania się na ringu - Creed po prostu wchodzi korytarzem, a jego rywal - Ricky Conlan (grany przez prawdziwego boksera Tonyego Bellew), wkracza widowiskowo w prawdziwie hipnotyzującej scenerii, ze sztuczną mgłą i świetnym kawałkiem „Don’t waste my time” w tle.

Pomimo zmiany tytułu, to znowu Rocky błyszczy na ekranie, tak samo jak w oskarowym pierwszym filmie, a Sylvester Stallone gra tu jedną ze swoich najlepszych ról od lat, z łatwością zmieniając się z siejącego demolkę osiłka w podstarzałego mentora. W wiekowym właścicielu restauracji „Adrian” widać jednak tego samego Rocky’ego, który ujął widzów dawno temu - w fikuśnym kapeluszu, z charakterystycznym akcentem w głosie i stoickim spokojem, z którym podchodzi do życia, nawet kiedy nie wszystko układa się dobrze, a wspinaczka po słynnych schodach to dla niego wyczerpujący wysiłek.

Stallone wybija się łatwo na pierwszy plan jeszcze z innego powodu - tym razem w filmie zabrakło wyrazistych postaci drugoplanowych. Jest co prawda sympatyczna i nieźle śpiewająca dziewczyna Creeda (w tej roli Tessa Thompson), ale nie zobaczymy już bohaterów pokroju szwagra Pauliego czy trenera Mickeya. Creed to w zasadzie spektakl dwóch aktorów, a nawet symbolicznie - dwóch pokoleń, co świetnie ilustruje bardzo dobra ścieżka dźwiękowa. Nowoczesne hiphopowe kawałki zdają się walczyć z pojawiającymi się w tle fragmentami oryginalnego soundtracku, ale tak naprawdę wszystko ze sobą idealnie współgra, aż do finałowego momentu, gdzie znany motyw "Rocky Theme" pojawia się w całej okazałości. To rewelacyjne połączenie swoistego restartu serii z jej kontynuacją, które powinno zadowolić nowych widzów i najwierniejszych fanów  Rocky'ego. Balboa jeszcze raz nokautuje, tym razem wszelkie chybione filmowe powroty i sequele w stylu Terminatora: Genesis i Parku Jurajskiego, choć już nie osobiście, a z pomocą młodych, właściwie dobranych następców.

DM
9 stycznia 2016 - 17:18