Overwatch przywrócił mi radość z grania - Antares - 7 maja 2016

Overwatch przywrócił mi radość z grania

Blizzard znowu to zrobił. Od dwóch dni nie mogę się oderwać od bety Overwatch na PlayStation 4. Śpię krótko i ciągle myślę o grze. I to wszystko w momencie, gdy różnorakie obowiązki i aktywności od paru miesięcy skutecznie odciągały mnie od gier wideo do tego stopnia, że potrafiłem tygodniami nie ruszać konsoli. Nowa produkcja, czyli sieciowa, pierwszoosobowa strzelanina od Blizzarda jest po prostu magiczna. I bawię się przy niej tak dobrze, jak 10 lat temu przy Wolfenstein: Enemy Territory.

Dla wielu z was informacja, że Overwatch jest świetny zapewne nie jest niczym zaskakującym. Kolejne fale betatestów od dawna organizowane były na PC. Zagrali dziennikarze, Youtuberzy i wielu „zwykłych” graczy. Sam dostawałem kilkukrotnie propozycje uczestniczenia w pecetowych testach i zawsze musiałem z bólem odpuszczać – mój leciwy laptop, który przycina się na Heroes of the Storm, nie uciągnąłby strzelanki Blizzarda. Czekałem więc cierpliwie na zapowiedziane od dawna betatesty na PlayStation 4. Obecnie to konsola Sony jest bowiem moją główną platformą do grania. Teraz mogę śmiało stwierdzić, że naprawdę było warto czekać.

Dokładne opisy rozgrywki w Overwatch znajdziecie w wielu miejscach w sieci. Na YouTube znajdziecie dziesiątki godzin materiałów. Dlatego daruję sobie chłodne opisywanie plusów i minusów gry. Chcę wam w zamian opowiedzieć o emocjach jakie Blizzard wyzwala. O czystej frajdzie płynącej z każdego rozegranego meczu. O magii gier wideo, która zaginęła gdzieś dla mnie ostatnio w kolejnych, powtarzalnych sandboksach i futurystycznych wojennych FPSach, a odnalazła się w Overwatch. Grze, w której jestem mechanicznym mnichem zen, po to by po chwili zostać rewolwerowcem.

I pomyśleć, że była z powodu tej pozy afera...

Prostota, intuicyjność,  zabawa

Blizzard jest mistrzem robienia gier wideo cechujących się rozgrywką skonstruowaną na zasadzie „easy to learn, hard to master”. Tak jest z absolutnie każdą produkcją tej firmy i Overwatch nie stanowi pod tym względem wyjątku. Zabawę rozpocząłem od prostego samouczka i areny treningowej, na której mogłem poszaleć, gdy konsola pobierała jeszcze pozostałe potrzebne pliki. Po pół godzinie miałem już za sobą pierwsze wygrane mecze przeciwko żywym przeciwnikom. I po raz kolejny zostałem totalnie przez Blizzarda kupiony.

Zasady rozgrywki nie odbiegają od tego co widzieliśmy w sieciowych strzelaninach. Przejmujemy punkty na mapie. Ekskortujemy pojazd z punktu A do B. Raz atakujemy, innym razem się bronimy. Zasady zmieniają się w zależności od mapy na której rozgrywa się mecz. A tych jest naprawdę wiele i różnią się od siebie znacznie architekturą, sposobem prowadzenia walki oraz różnymi mikro-interakcjami (np. windy czy latające platformy), które zwiększają przyjemność z zabawy. Mecze są dość krótkie i kończą się w czasie poniżej 10 minut. Gwarantuję jednak, że po pierwszej rozegranej walce dopadnie was klasyczny syndrom „zagram jeszcze tylko jeden…” i wsiąkniecie na długie godziny.

Estetyczne cudeńko

Jestem wielkim miłośnikiem sztuki i designu. Lubię pochłaniać piękne rzeczy wzrokiem. Dlatego też zawsze cenię sobie warstwę wizualną gier wideo, przy czym nie przywiązuję wagi do grafiki jako-takiej. Chodzi o uzyskany efekt. Dlatego też równie fantastyczna może być dla mnie rozpikselizowana oprawa w Hotline Miami, jak i fotorealizm w The Order 1886. Blizzard natomiast od zawsze robił to dobrze. Jego grafika jest odrobinę stylizowana – przerysowana, komiksowa, fantazyjna… a jednocześnie pełna detali i na swój sposób realistyczna.

Overwatch wygląda natomiast jak film Disney Pixar. I nie jest o jedynie moje skojarzenie, bowiem rozmawiałem na ten temat już z kilkoma osobami. Pod tym względem nowy hit Blizzarda przypomina mi moją najważniejszą grę wideo w życiu, czyli ukochany Bioshock Infinite. Zachwyca mnie w tym tytule wszystko. Począwszy od wyglądu bohaterów, kończąc na najeżonych detalami mapach, rozsianych na całym świecie. Warto bowiem zaznaczyć, że pomimo odrealnionych motywów, akcja gry toczy się na ziemi. Ośnieżona Rosja, czy tętniące życiem azjatyckie metropolie – wszystko ma tu fantastyczny klimat, w którym cyberpunk miesza się odrobinę z retrofuturyzmem.

Mapy są przepiękne

Dbałość o szczegóły

Blizzard to firma, która dopracowuje swoje produkcje do granic możliwości. Nie inaczej jest w przypadku Overwatch. Cieszą takie detale jak zniszczalne elementy otoczenia, dekoracje, przedmioty i plakaty na ścianach, czy różnorakie odniesienia do popkultury, w tym do innych gier wideo. Animacje przeładowywania broni są niesamowite i można je oglądać z przyjemnością praktycznie bez końca. A detale pokroju podskakującej podczas biegu zaślepki od granatnika jeszcze bardziej zwiększają estetyczne doznania podczas zabawy, chociaż mogłoby się wydawać, że to przecież nieistotne szczegóły i smaczki. Mają jednak one kolosalne znaczenie i doceniamy je dopiero wtedy, gdy mamy do czynienia z takim mistrzostwem wykonania jak w przypadku Overwatch.

 Mistrzowska jest także polonizacja. Od dawna lokalizacjami gier Blizzarda zajmuje się firma Albion Localisations, odpowiedzialna za kultowe tłumaczenie Baldur’s Gate z Piotrem Fronczewskim w roli narratora. To studio lokalizacyjne nadal trzyma najwyższą formę, co udowodnili w przypadku Diablo III oraz kolejnych "części" Starcrafta II (jedynie Wings of Liberty tłumaczony był przez inną firmę), dlatego fantastyczny dubbing w Overwatch i różne śmieszne nawiązania w tłumaczeniu wcale mnie nie zaskoczyły. „Wieprznięcie” jako nazwa umiejętności jednego z bohaterów (tanka który przypomina świnię), czy okrzyk „młotem hołotę” powodują, że nie sposób się nie uśmiechnąć.

Design wymiata. Jest futurystycznie i kolorowo

Pożegnajcie znajomych i kupcie konserwy

Niedawno myślałem, że się wypaliłem jako gracz. Miałem dość rozciąganych bez sensu sandboksów i powtarzania tych samych motywów. Blizzard spowodował, że znowu bawię się jak dziecko, które w pierwszej połowie lat 90. odkryło Prince of Persia i licealista, który równo 10 lat temu, przed maturami, zamiast wysypiać się, tłukł po nocy w multiplayer Medal of Honor: Alied Assault i w Wolfenstein: Enemy Territory. Mówiąc szczerze, pisanie niniejszego tekstu jest dla mnie dużym wyzwaniem, bowiem wymagało ode mnie przerwania rozgrywki. I niech to świadczy samo w sobie, jak potężną magią dysponuje Blizzard.

Wydawałoby się, że Overwatch to kolejna sieciowa strzelanka, która niczym się nie wyróżnia. Tak jednak nie jest. Jego największą siłą są fantastyczne postacie bohaterów, z których każdy ma oryginalny design, umiejętności i rolę na polu bitwy. Wprowadzenie umiejętności specjalnych w stylu gatunku MOBA okazało się strzałem w dziesiątkę, a fakt, że postacie cechują się wymogiem różnego poziomu zaawansowania od gracza tylko motywuje do kombinowania. Już dziś wiem, że nowa produkcja Blizzarda to ten typ gier, do których będzie się wracać regularnie, choćby na te kilka potyczek.

Antares
7 maja 2016 - 23:57