Downgrade w grach wideo - o cięciach graficznych i nie tylko
Klasyczne CRPG i ich droga ku zapomnieniu
Cztery gry, które zjadły kawał mojego życia
Raport po 20 godzinach grania w Final Fantasy XIII
Nieco subiektywne podsumowanie gier i branży w roku 2015
Kilka grzechów głównych gry Dragon Age: Inkwizycja
Pierwszy raz od dawna towarzyszy mi autentyczne uczucie rozczarowania. Jeżeli człowiek przez dobry miesiąc myśli o jakiejś grze, o tym jak świetna będzie i rychło okazuje się one średniakiem, to ciężko znaleźć jakiekolwiek epitety opisujące zdenerwowanie wydobywające się z wnętrza. A teraz pomnóżmy to razy trzy. Tak właśnie wygląda luty, gdybym miał go podsumować. Nauczka dla mnie – nigdy więcej nie ufać już marketingowi.
Ostatnie DmC stworzone przez Ninja Theory przyjąłem ciepło. Chociaż do dzisiaj sądzę, że restart serii był całkowicie niepotrzebny, to sama gra okazała się bardzo dobra. Nie umywa się za bardzo do starych Devil May Cry, ale ciężko odmówić jej jakości wykonania. Brytyjczycy godnie przełożyli mechaniki poprzednich odsłon, usprawniając nieco ich przystępność, co oczywiście nie wszędzie przyjęło się z pochwałą. W skrócie sam tytuł można określić mianem średniego Devila, lecz świetnego slashera jednocześnie. Wydanie do niego dodatków było kwestią czasu. Dostaliśmy zatem darmowe Bloody Palace i po jakimś czasie Vergil’s Downfall, za którego niestety trzeba było już zapłacić prawie 50 zł. Czy przygody Vergila są godne uwagi?
Gender to temat ostatnio praktycznie nieschodzący z ust każdego Polaka. Serwisy informacyjne huczą o tym, a sama ideologia i idąca za nią kontrowersja, przyćmiewa nawet wydarzenia dziejące się na Ukrainie. Ale ja nie o tym. Mówieniem o polityce się brzydzę, choć w każdym z nas po kilku głębszych budzi się wewnętrzny premier. Popłynę tylko na fali popularności mówienia o płciach. A dokładniej postaram się zająć się tą jedną, tą piękniejszą. Nie będzie żadnego wyżalania się o ex, ani gadania o tym, gdzie jest miejsce kobiety w dzisiejszych czasach. Za to z chęcią podzielę się tym, jak przedstawiane są one w grach komputerowych i jakie odczucia towarzyszą mi, kiedy widzę jak metalowy kolec penetruje zgrabne ciało panny Lary Croft. Będzie krew, będą piersi, czyli to, co wszyscy kochamy.
Flappy Bird to fenomen i ciężko temu zaprzeczyć. Pomimo tego, że gra została usunięta z App Store i Google Play to nadal jest ona na językach wielu graczy. Portale trąbią o niej na lewo i prawo. Wszyscy doszukują się jakichś teorii spiskowych. Szukają wyjaśnień czemu Dong Nguyen usunął ją ze sklepiku. Niby taka prosta gierka o ptaszku omijającym rury, a jednak narobiła więcej bajzlu niż nowe SimCity po premierze. Po co? Dlaczego? A kogo to obchodzi?!
Premiera nowego Lords of Shadow zbliża się wielkimi krokami, a dokładniej zostały do niej dwa tygodnie. Aż dwa tygodnie! Szmat czasu, który próbuję jakoś zagospodarować na rzecz przypomnienia sobie części poprzedniej. Twórcy jednak miło zaskoczyli mnie i wypuścili demo „dwójki”, które pobrałem dopiero dzień po jego premierze. Musiałem sprawdzić czy mechaniki walki jakoś szczególnie się zmieniły, a przy okazji ogólnie zobaczyć czego spodziewać się po nowym dziele Mercury Steam. Zatem zassałem ze Steama 1 GB danych, wziąłem pada do ręki, uruchomiłem demko, usłyszałem epickie: „I am Dracul, Prince of Darkness” i ruszyłem do zabawy.
Polskie lokalizacje gier wideo to temat ciekawy i zarazem przywołujący mnóstwo kontrowersji. Często znacznie odstają one od swoich angielskich oryginałów, przez co spora część graczy sięga raczej po wersje kinowe. Ojczysty dubbing zwykle „wyróżnia się” słabą grą aktorską, czyli mówiąc prościej, drętwo wypowiadanymi dialogami. Takimi bez emocji, wiejącymi zwykłym czytaniem, aniżeli wczuwaniem się w postać. Są oczywiście niechlubne wyjątki, ale nie o tym będzie mowa. Nieraz zdarza nam się, że niektóre lokalizacje, pomimo jakiejś niezbyt wygórowanej jakości, zapadają nam w pamięć. Nie wyobrażamy sobie bez nich grania w dany tytuł. Znalazłem pięć takich gier, których polskie teksty wspominam niezwykle ciepło do dziś. Pałętają mi się gdzieś w głowie i myśl o nich powoduje mi banana na twarzy, po prostu. Zamierzam je Wam przedstawić. Moje ulubione, pełne polonizacje.
Ostatnio przeglądając gameplay.pl, natknąłem się na wpis evilmg (i przy okazji na jeden od Roja), w którym wspomniał o tym, jak zwykle buduje postacie w różnych grach z gatunku RPG. W końcu w takich produkcjach kluczowym elementem jest rozwój bohatera. Możliwość dostosowania go do własnych wymagań, potrzeb, a przede wszystkim stylu prowadzenia rozgrywki. Możemy tutaj wypuścić swoją fantazję na ekran i potem patrzeć jak nasz protagonista niszczy potwory, przy pomocy zakrwawionego od walk topora, albo zaklęcia zmiatającego wszystkich wrogów dookoła pierścieniem ognia. Piękna w swym sadyzmie rzecz.
Rok 2014 wreszcie zaczyna obfitować w porządne premiery. Nie ma ich oczywiście jakoś przesadnie sporo, ale to właśnie ich jakość przesądza o tym, iż luty zapamiętam niezwykle gorąco. Za oknem wkrótce znów będzie hulał mróz i może to nawet dobrze, bo będę miał pretekst, żeby zostać ze swoimi wyczekiwanymi tytułami dłużej w domu.
Blogi i vlogi zna, czyta czy ogląda każdy, albo przynajmniej raz w życiu to zrobił. Ostatnio w sieci narobiło się ich mnóstwo, bo każdy może sobie jednego stworzyć i pisać, albo mówić na nim co chce. Nawet o tym, że niedawno zapchała mu się toaleta. Zróżnicowana tematyka takich stron i luźny styl pisania przebijają się do praktycznie każdej niszy oraz odbiorcy, co jest chyba największą zaletą. Czuć, że ktoś, kto stworzył wpis, jest człowiekiem takim samym jak my, tworzy rzeczy z pasją, a blog to dla niego hobby. Albo przynajmniej tak było. Niestety, ale jakiś czas temu ta cała blogosfera (czy jakkolwiek to się nazywa) uległa zmianie. Ludzie takie pisanie zaczęli traktować jak pracę, taplać się w ofertach marketingowych, a przede wszystkim – kochać się między sobą i nienawidzić. Pełno tu „wojenek” z niewiadomych powodów. Dlatego wszyscy od niedawna hucznie nazywają ją blongosferą.