Dragon Ball Super - Toriyama potwierdził nową serię anime
Dragon Ball Z: Fukkatsu no F - już tylko tydzień do premiery
"Beren i Luthien" - pierwsze informacje na temat fanowskiego filmu osadzonego w Śródziemiu (Prima Aprilis)
Hyper Dragon Ball Z - fanowska produkcja, która bije na głowę większość oficjalnych gier
Moje ulubione AMV
Shaman King: Master of Spirits - recenzja gry
Każdy z nas oglądał chyba przynajmniej raz w życiu jakiś film, w którym szlachetny i dobry do obrzydzenia bohater pokonuje straszliwe zło zagrażające istnieniu całego świata. Jest to schemat powtarzany nagminnie, istniejący w zasadzie tak długo, jak długo ludzie przekazują sobie opowieści. Czy jednak przeciętny widz/ gracz/ czytelnik zastanawia się choćby odrobinę nad tym, jak wiele wysiłku musi nasz dzielny bohater włożyć w opracowanie stosownego planu na zniszczenie swojego arcyrywala? Przecież zniszczenie takiego demona z siódmego kręgu piekieł to nie w kaszę dmuchał – trzeba się chociaż trochę na tym znać.
Jak powszechnie wiadomo, w naszym regionie geograficznym specem od tego typu zadań jest niejaki Jakub Wędrowycz, któremu chciałbym niniejszy poradnik dedykować. Dzięki Ci Jakubie, bez Ciebie ten tekst nigdy by nie powstał!
Szczerze mówiąc, to nigdy nie byłem jakimś szczególnie wielkim fanem Kapitana Ameryki i Avengersów. Bierze się to zapewne z faktu, że w przeciwieństwie do kreskówek o Batmanie, Spider-Manie, Hulku, czy X-menach, historii o superbohaterze ubranym we flagę Stanów Zjednoczonych nie miałem okazji poznać aż do osiągnięcia wieku tzw. dorosłego, kiedy to już zupełnie mnie ta historia nie wciągnęła. Nie przeszkodziło mi to bynajmniej znacznej części dzieciństwa poświęcić na bezowocne próby ukończenia gry Captain America and the Avengers, jednego z najlepszych tytułów o superbohaterach jaki powstał kiedykolwiek na NES-a (a przynajmniej najlepszego jaki ja znam).
Witajcie wszyscy tetrycy! Po kilku dniach przerwy, najwyższa pora znów zasiąść do komputerów i powspominać stare, dobre czasy, gdy wszystko co nas otaczało było idealne, a naszym największym zmartwieniem było to, w jaki zakomunikować rodzinie „radosną” nowinę o kolejnej 1 z matematyki (bracia studenci, pamiętacie to jeszcze?). W poprzednim odcinku wspominaliśmy kultowego w pewnych kręgach, włochatego kosmitę (który spotkał się z większym zainteresowaniem niż przypuszczałem) i w tym tygodniu nadal pozostaniemy w kręgu seriali komediowych, nieznacznie jednak zmieniając stylistykę. Porzucamy więc bezpieczny dom państwa Tunnerów i przenosimy się w sam środek wojny koreańskiej, aby przypomnieć sobie losy pracowników 4077. Wojskowego Szpitala Polowego.
Od dawna wiedzą to już gracze, coraz częściej przekonują się do tego i naukowcy: gry to nie tylko jałowa, niczego nie przynosząca rozrywka, lecz również coraz szybciej rozwijające się pole badań naukowych. W przeciągu ostatnich lat gry wideo stały się obszarem badań socjologów, filologów, psychologów i kilku jeszcze innych -logów, którzy swoimi pracami udawadniają, że gry to dziś wielkie zagadnienie kulturotwórcze z którym należy się liczyć i którego nie wolno ignorować.
Z oczywistych powodów (przynajmniej dla tych, którzy kiedykolwiek zajrzeli do ramki z informacjami o mojej osobie) z naukowego punktu widzenia gry komputerowe interesują mnie przede wszystkim jako obszar badań historycznych, czym zamierzam się zresztą zająć na poważnie w nie-tak-bardzo-odległej przyszłości. Póki co jednak, moje rozważania na ten temat ograniczą się do okazjonalnych wpisów na Gameplayu oraz zajęć dodatkowych prowadzonych na różnych poziomach szkół, w czasie których uparcie staram się wykazać, że gry mogą być równie dobrym medium dydaktycznym, jak film, muzyka, czy książka.
Swoje rozważania postanowiłem rozpocząć łagodnie, od gry której wartość historyczna z jednej strony nie poraża, z drugiej jednak nie jest stekiem bzdur, o jakie nietrudno nawet w filmach pretendujących do miana "filmów historycznych". Mowa o wydanej przed dziewięciu laty gry z serii Europa Universalis: Hearts of Iron, z nieznanych mi powodów w polskim tłumaczeniu znanej jako II wojna światowa.
Pogromcy duchów to jeden z moich ulubionych filmów, jakie pamiętam z dzieciństwa: świetne dialogi, klimat, humor na poziomie wyższym, niż reprezentuje znaczna część współczesnych produkcji. Przynajmniej w przypadku części pierwszej – dwójka, choć niby niczego jej nie brakowało, to nie było już to. Niemniej, oba filmy są doskonałymi komediami i przykładami na to, jak kręciło się kinowe hity na przełomie lat 80. i 90.
Niestety, z grami tak różowo już nie było – pierwsza część Ghostbusters, wydana na NES-a, była brzydkim, zabugowanym crapem, w dodatku o dość topornym sterowaniu i (o, ironio!) hardcorowym poziomie trudności, mogącym sugerować, że gra była skierowana do osób, które w swoim życiu połamały w trakcie zabawy niejednego pada. Tytuł to tak słaby, że nawet mnie, żywiącemu doń dziwny sentyment, żal jest poświęcić mu więcej miejsca, niźli długi wstęp do krótkiego artykułu o drugiej części przygód Pogromców. No dobra, na potwierdzenie mych słów dorzucam jeszcze jeden screen. Ale to już naprawdę koniec rozwodzenia się nad tym crapem.
W pewnym wieku człowieka opanowują takie dziwne uczucia, które zmuszają go do daleko posuniętej refleksji nad życiem i wspominania starych dobrych czasów, gdy absolutnie wszystko było lepsze. Złośliwi wiek ten określają mianem starości, czym jednak w dzisiejszym, szybko zmieniającym się świecie jest starość? Gdy swego czasu miałem okazję posiedzieć w większym gronie znajomych doszedłem do wniosku, że np. w tematyce seriali i gier komputerowych jesteśmy już zupełnie "zdziadziali" – pewnie, wciąż się gra w nowe produkcje, ogląda jakieś tam seriale, ale ogólne uczucie pozostaje takie, że zostaliśmy daleko, bardzo daleko za dzisiejszym światem... Gdzieś tak w końcówce lat 90., gdy świat był jeszcze normalny – bez Lost, którzy zagubili gdzieś swoją fabułę... Bez komputerowych Smurfów i Garfielda... Z grami, które wszystkie, bez wyjątku, były hitami (tak, moi drodzy, kiedyś nie produkowało się słabych gier; my ich nie pamiętamy, więc takowych nie było :))... Z tego też powodu postanowiłem stworzyć kolejny cykl, tym razem nie poświęcony żadnemu konkretnemu zagadnieniu - wrzucać będę tutaj zupełnie oderwane od siebie teksty które łączyć będzie tylko jedno: nic z tego, co będę tutaj opisywał, już nie powróci (choć może to i lepiej – nikt przynajmniej nie zniszczy legendy).
Od czego jednak zacząć? Pierwszy wpis jest jak wszystkie inne "pierwsze razy" – jest czymś niezwykłym, co będzie się wspominać jeszcze bardzo, bardzo długo. Biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie moje wpisy tutaj to swego rodzaju praca, zależy mi również na tym, aby ten pierwszy tekst nie zraził do siebie większości Czytelników (w końcu nowy komputer sam się nie kupi). Po długim namyśle wybór padł na kultowy w pewnych kręgach serial komediowy, pt. ALF.
Dawno, dawno temu, gdy zaczynałem dopiero rozkręcać ten blog (czyli jakiś miesiąc temu :)), ktoś zadał mi bardzo mądre pytanie: "Strider, grałeś kiedyś na jakiś innych konsolach niż NES? Takich z XX wieku?". Wpadłem wtedy w pewną konsternację: pewnie, grać się grało, ale czy to wystarczy żeby zaczynać zupełnie nowy cykl? Czy aby nie zabraknie mi wiedzy do rzeczowego opisywania tytułów które ukazywały się na inne platformy niż NES/ Famicom i PC? Po kilku tygodniach postanowiłem podjąć się tego wyzwania – przed Państwem pierwszy, pilotowy odcinek nowego cyklu wpisów, tym razem poświęconych grom na SNES-a, w którym zabieram się za rozkładanie na części pierwsze Dragon Ball Z: Hyper Dimension.
Gdy zaczynałem tworzyć Wspomnień Czar, postawiłem sobie nieprzekraczalną (chociaż dość umowną, trzeba przyznać) granicę wieku, poniżej którego opisywane gry absolutnie nie mogą zejść: 10 lat. Po raz kolejny już jednak przekonuję się, jak bardzo niebezpieczne i iluzoryczne są tego typu cenzusy - często bowiem okazuje się, że gra będąca "hitem" siedem-osiem lat temu jest już dziś niemal nikomu nieznana, zaś tytuł sprzed lat piętnastu pamiętają wszyscy (no, kto nie zna pierwszego Heroes of Might and Magic? Kto nie czyta mojego cyklu? :)). Tak więc drugi już raz naginam ustanowione przez siebie "prawo" (precedensem był Disciples II), w dzisiejszym odcinku zabierając się za wydane w 2002 roku Warlords Battlecry II.
Obiecałem Razielowi88ck, że do końca tygodnia stworzę w miarę porządny tekst na temat Battletoads and Double Dragon, niniejszym więc słowa dotrzymuję (przynajmniej jeśli chodzi o termin :)). Przy okazji poprzedniego odcinka cyklu wiele osób odgrażało mi się rzuceniem klątwy w stylu: "Niech autor na całe życie utknie na 11 poziomie!", co było odpowiedzią na ogólną jakoś tekstu, dziś więc postaram się stworzyć wpis znacznie lepszy niż ostatnio.
Telewizja to bardzo ciekawe medium, wiecie? Podobno ogląda ją regularnie większość Polaków. Podobno jest znacznie poważniejsza "od tych satanistycznych gier komputerowych". Podobno można w niej obejrzeć wszystkie wartościowe filmy. A gdy przychodzi co do czego, to większość porządnych filmów jest przez widzów pomijana, gdyż albo zaginęły one gdzieś w otchłaniach programowej ramówki, albo zostały przez przeciętnego odbiorcę skreślone z jakiegoś innego powodu. Na przykład dlatego, że rzeczony film nie jest "poważnym" filmem aktorskim, tylko animowaną "bajką" dla dzieci. W moim odczuciu problem ten, pomijając ogromną rzeszę innych produkcji, dotknął m.in. omawianego dziś nowego Batmana.
Batman Under the Red Hood (tytuł polski: Batman. W cieniu Czerwonego Kaptura) to jedna z najnowszych animowanych, pełnometrażowych produkcji o przygodach Mrocznego Rycerza. I, co mogę z czystym sumieniem napisać już na początku, jedna z najlepszych jakie kiedykolwiek powstały.