Mario Tennis to połączenie dwóch rzeczy które uwielbiam. Sport, do którego to uprawiania byłem zmuszany za dzieciaka i bohatera jednej z pierwszych gier w jakie miałem okazje zagrać. Jak dotąd prawie wszystkie sportowe gry z udziałem wąsatego hydraulika były wyśmienite. Dlatego też zakup Mario Tennis: Ultra Smash wydawał się oczywistością. W jakim to ja byłem błędzie.
Nintendo kojarzone jest z mocno specyficznymi grami, które przy całej swej dziecinności i kalkowaniu przez lata tych samych pomysłów mogą się pochwalić przede wszystkim jednym – olbrzymią dawką niczym nieskrępowanej grywalności. Czy chodzi o serie Smash Bros, czy o klasyczne Super Mario Bros. bądź Mario Kart, kolejne odsłony tych produkcji można kupować w zasadzie w ciemno, wiedząc, że będzie można się przy nich bardzo dobrze bawić. Jednak nawet takim specjalistom jak pracownicy Nintendo zdarzało się popełniać błędy i tworzyć produkcje mniej udane, nie mówiąc już o tym, że kilkukrotnie na przestrzeni lat prawa do japońskich licencji wpadły w ręce innych twórców i efekty tegoż bywały wyjątkowo opłakane. Stąd, choć wąsaty hydraulik występował głównie w wielkich hitach, to wśród ponad setki (!) powiązanych z nim tytułów, jakie powstały od czasu jego debiutu w starym Donkey Kongu, znaleźć można pewne produkcje, które określić można tylko mianem skrajnie złych.
Koniec roku 1995, małoletni szkrab otrzymuje w prezencie Pegazusa wraz z grą Super Mario Bros. Rok 2005, nieco starszy, ale wciąż młody rozwija pasję zapoczątkowaną przez wąsatego hydraulika. Rok 2015, już nie taki najmłodszy wciąż zagrywa się w to starusieńkie, niemalże 30 letnie dzieło sztuki.
3… 2… 1… Start! Dwunastoosobowy wyścig rusza z kopyta, pierwsze sekundy to chaos, a pierwszy zakręt – zapasy. Można mieć szczęście i wyjść z tego bez uszczerbku lub stracić kilka cennych sekund gryząc trawę poza torem. Po chwili jednak wracasz na trasę i łapiesz pierwszy power-up. Red shell? Strzelasz na ślepo, a po chwili mijasz zdezorientowanego przeciwnika śmiejąc się głośno do ekranu. Przyspieszenia, bomby, banany i inne cuda pozwalają ci w walce o podium. Ostry zakręt pokonujesz driftem, odpalasz turbo, wjeżdżasz na ścianę, zbierasz kolejnego shella, który tym razem służy ci za osłonę. Dojeżdżasz do wyskoczni, wybijasz się w powietrze, otwierasz lotnię i mijasz kolejnego uczestnika wprowadzając się w końcu na pierwsze miejsce. Ostatnie okrążenie to czysta dominacja i kolejne rozbijające się o twoje „tarcze” ataki. Kilka metrów przed metą do twoich uszu dobiega nieprzyjemny dźwięk nadchodzącej zagłady – blue shell dogania cię, przez sekundę wiruje nad twoją głową, po czym twoje pierwsze miejsce na podium zamienia się w błękitną eksplozję i mijające cię karty innych graczy.
Wydany pod koniec 2013 roku na Wii U NES Remix to kolejny dowód na to, że Nintendo nie brakuje dobrych pomysłów. Czym jest wspomniany tytuł? Na pierwszy rzut oka to zbiór mini-gier, ot kolejna kompilacja wielkich hitów sprzed kilkudziesięciu lat, jakich na rynku ukazało się do tej pory wiele. Wystarczy jednak kilka chwil, by odkryć, że NES Remix to coś więcej. To doskonała okazja dla nowych graczy, by szybko i wygodnie poznać początki słynnych serii, a dla weteranów szansa na niecodzienną, nostalgiczną podróż w czasie do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku.
Dawniej produkcje wydawane przez Nintendo były dla mnie zagadką. Oczywiście swoje początki grania miałem jeszcze na Pegazusie, czyli podróbce NESa, ale wtedy na gry patrzyło się zupełnie inaczej. Dopiero dziś rozumie się jak bardzo niektóre tytuły odbiły swoje piętno w tejże branży. Wielkie N wyznaczyło standardy i stworzyło serie, których bohaterów kojarzą praktycznie wszyscy. Do tego stopnia, że firma nie musi wydawać zbyt wielkiej kasy na marketing, bo ich twory sprzedają się po prostu same.
Już po najnowszym Nintendo Direct poświęconym w głównej mierze konsolce Nintendo 3DS. Mimo dość odtwórczej listy zapowiedzi, pełnej kontynuacji nie jestem w stanie nie być pod wrażeniem line-upu jaki w najbliższym czasie zaoferuje nasza dwuekranowa maszkara.
Dzisiaj chciałbym Wam podać tajny przepis na przygotowanie w domowych warunkach - postaci z Super Mario Bros. znanego jako Muchomorek! :) Nie jest to idealny model w skali 1:1, ani wierne odzwierciedlenie pierwowzoru, ale zawsze to dobra i smaczna zabawa, z growym akcentem w tle.
Gry indie często podążają tam, gdzie nie odważył się jeszcze udać żaden duży deweloper. Pomysły, które rodzą się w niezależnych głowach często wprawiają w osłupienie. Mari0 to jeden z tytułów, które bez wątpienia należy przypisać do kategorii "co ja pacze?!".
Nie mam pojęcia jak wielu osobom spędzało sen z powiek pytanie: "co by było gdyby Mario i Luigi podwędzili Portal-guny z placówki Aperture Science". Pewnie nie zbyt wielu. Być może tylko sześciu. Jednak ta szóstka - grupka niezależnych twórców gier znana jako Stabyourself (co można bardzo wdzięcznie przetłumaczyć jako "Dźgnijsię") - wystarczyła, by koncepcję wprowadzić w życie. I tak oto na świat przyszło nieślubne dziecko Valve i Nintendo, którego żadne z rodziców na pewno nie uzna.
Wiele już w życiu widziałem, ale codzienne surfowanie po Internecie często przynosi momenty zdumienia całkowitego. Tym razem dowiedziałem się, że sympatyczny hydraulik Mario, ikona gier od wielu już lat, to nikt inny jak morderca zwierząt. Na jego trop wpadła organizacja PETA i już udowodniła mu pierwszą zbrodnię. Tylko czekać na kolejne sensacyjne odkrycia. Zapraszam na omówienie tej absurdalnej sprawy.