Maska - świrus na prezydenta
Raz & na zawsze 2 - Legendy nigdy nie umierają
Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein? - Krótka historia szaleństwa i koszmaru
Aristophania 2 – Tajemniczy ogród Xaviera Dorisona
LastMan 8 - Nic się nie kończy, wszystko się zmienia
Błękit w Zieleni - Za łatwa dla trudnych, a dla łatwych za trudna
KONIEC ZXXXNEGO ŚWIATA (pod takim tytułem wydano u nas komiks) uderzył jak grom z jasnego nieba. Mini-serial na bazie komiksu, mimo gorzkiej estetyki i wisielczego humoru szturmem zdobył serca serialomaniaków. Wydawnictwo Non Stop Comics wreszcie postanowiło zapoznać polskiego odbiorcę z pierwowzorem.
Chwytając za „Morta Cindera” właściwie nie wiedziałem czego się spodziewać. Zdarzało mi się słyszeć, że Alberto Breccia to dotychczasowy „wielki nieobecny” polskiego rynku komiksowego. Mówi się też, że tytuł praktycznie się nie zestarzał, choć publikowano go w latach 1962-64. Dodajmy do tego przewrócony krzyż na okładce sugerujący około cmentarną tematykę i jest tego aż nadto, bym w końcu zagłębił się w lekturze.
Niesfornych dzieciaków pragnących zostać mistrzami walki w shōnenach nie brakuje. Tym razem na lekcje przyjdzie nam udać się do innego świata. Oprócz nauki pokory i cierpliwości poznamy jeszcze jedną ze sztuk. Sztukę dialogu.
A gdyby tak wykorzystać superbohaterską popularność do kariery politycznej? Gdyby ideały amerykańskiego herosa ukształtowały nie tylko obrońcę, ale i oficjalnego lidera mas? Gdyby połączyć Heroes, Suits i Człowieka Rakietę oferując czytelnikom powieść z pogranicza superbohaterskiej pulpy i thrillera politycznego? Takie pytanie stawia przed nami Brian K. Vaughan w komiksie o superbohaterze zwanym "Potężna Maszyna", który postanowił zostać "dobrym politykiem".
Dla człowieka, który w komiksach szuka przede wszystkim różnorakich ekstremów lektura "Idącego Człowieka" może być prawdziwym szokiem. Ten niemal pozbawiony tekstu obraz stanowi kwintesencję japońskiej narracji. Znajdują się w nim wszystkie elementy odróżniające sztukę wschodniego komiksu od jego europejskich, czy amerykańskich kuzynów: niespieszne skupienie na chwili obecnej, poświęcanie uwagi szczegółom i radość z tego co zwyczajne. Subtelne, zwykle mało istotne detale wyniesiono na pierwszy plan, a główny bohater uosabia beztroską radość życia.
Wielu z nas wciąż wraca myślami do starych, dobrych westernów. Małych miasteczek, które rządziły się swoimi prawami. Szeryfów, królujących pośród swojej trzódki. Farmerów, będących sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Cowboyów, których wartość wyrażała się w prędkości strzału z rewolweru. Grass Kings to pełnoprawny hołd dla westernu, wyraz tęsknoty za Dzikim Zachodem. Bo jak inaczej nazwać historię, której głównym motywem jest miasto - squot, samozwańczo suwerenne Królestwie Traw?
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że świat nie jest najlepszym miejscem. Wiadomo, ma swoje gorsze i lepsze strony, ale generalnie rodzimy się w bólach, w bólach umieramy, a głód, wojny, zarazy i gruba recepcjonistka na poczcie mówią wprost – coś tu jest mocno nie tak. Waleczni, jeśli dobrze zrozumiałem przekaz, sugerują, że dzieje się tak ze względu na odwieczną walkę dobra ze złem. W tej walce, wbrew powszechnym przekonaniom, jasna strona mocy dostaje permanentny wpierdol.
Punisher nie należy do moich ulubionych postaci. Mroczny, pozbawiony skrupułów mściciel, którego wojna i osobista tragedia sprowadziły na drogę walki z przestępczością słabo do mnie przemawia. To chyba przez to, że widzę w nim dość jednowymiarową kreację. Bez miejsca na bardziej rozbudowany portret psychologiczny. Jest niczym figura mającą stworzyć poligon dla detonacji najróżniejszej broni, agresji i innych wyładowań. Mimo wszystko sięgnąłem po MAX’a, bo to seria szeroko polecana, a poza tym mało któremu scenarzyście ufam tak, jak Garthowi Ennisowi. Oto co otrzymałem:
Miłość do Usagiego nie musi nadejść jak grom z jasnego nieba. Może pojawiać się niespiesznie, niczym kwiat wyrastający ze skostniałego po zimie gruntu. Tak jak coś, co mijając ignorujemy każdego dnia. Aż pewnego razu zatrzymujemy się na chwilę i z jakiś niewiadomych przyczyn dostrzegamy w tym cud natury. Tak wyglądała moja przygoda z Długouchym.
Lwiej części czytelników nie trzeba przedstawiać uroczej parki, która przebojem wdarła się na arenę popkultury i skradła serca jej najbardziej błyskotliwych odbiorców oraz tych, którzy tylko chcieliby nimi być. "Rick i Morty" to wydarzenie bez precedensu i idę o zakład, że zaglądacie tu tylko w jednym celu – by sprawdzić czy komiks trzyma poziom serialu. Trzyma? Ła ba daba dub dub!