Z urną w Bieszczady - recenzja gry Far Cry 4
Assassin's Creed Unity: Notre Dame Edition - zaglądamy do środka!
Publisher’s Creed – czyli jak wykorzystać embargo, by zrobić klienta na szaro
"Przytrzymaj X, żeby złożyć hołd" - nowe Call of Duty nie obyło się bez kontrowersji
Apple iPad Air 2 - kompleksowa recenzja
The Last of Us: Left Behind – o dodatku, który przypomina dlaczego warto grać
Dzisiaj dostęp do wersji demonstracyjnej otrzymali subskrybenci PlayStation Plus. Przeszedłem udostępnione fragmenty dwa razy – pierwsze podejście pozostawiło całkiem niezłe (i tylko niezłe) wrażenie, drugie z kolei zdołało boleśnie obnażyć duży problem tkwiący za Beyond. Quantic Dream podjęło się szaleńczo trudnego zadania depcząc po granicy, za którą gra przestaje być grą. Niestety, zamiast po tak trudnym terenie stąpać z rozwagą, gra serwuje nam nieprzewidywalny slalom. Demo ma co prawda swoje momenty, ale przez większość czasu jest stuprocentowym samograjem.
Do ukończenia głównego wątku fabularnego pozostało mi raptem siedem misji. Większość wątków pobocznych jest już domknięta. Wciąż co jakiś czas gra mnie mocno zaskakuje, ale mogę już chyba zaryzykować stwierdzenie, że poznałem ją w stopniu bardzo dobrym. Są jednak w GTA V elementy, które psują zabawę - wspomniałem między innymi o dość słabo zrealizowanych minigierkach, spośród których część pełni charakter ewidentnych zapychaczy. W tej kwestii rzecz nie jest jednak aż tak dotkliwa - wystarczy odpuścić sobie ich wykonywanie. Gorzej sprawa wygląda w przypadku elementów, które w grze towarzyszą nam od początku opowieści aż to samego jej końca. Żeby jednak uniknąć pisania litanii typu "widzimisię", swoimi spostrzeżeniami podzielą się z Wami także Materdea, oraz gościnnie - Robson.
Ponad 25 godzin w świecie gry pękło jak z bicza strzelił. Poczucie zagubienia całkowicie się ulotniło, w kilkanaście miejscówek jestem w stanie dojechać "na pamięć". Po zachwycie nad ilościowymi aspektami, które jest nam w stanie zaoferowac gra, przyszła pora na zastanowienie się nad jej treścią. Od momentu ujawnienia pierwszych założeń stojących za nowym GTA, większość graczy zadawała sobie pytanie "czy obecność trójki bohaterów wpływa znacząco na sposób, w jaki odbieramy grę?". W moich oczach portrety Michaela, Trevora i Franklina zdolały się jako tako wyklarować, wiem już który z nich skradł show.
Rozpoczynając przygodę z piątą odsłoną GTA pędziłem od misji do misji, skacząc między wątkami i bohaterami jak szaleniec. Prawdziwy zachwyt gra wzbudziła we mnie dopiero, gdy postanowiłem zwolnić tempa. Wbrew pozorom to nie brutalne napady, czy kaskaderskie wyczyny na środku autostrady stanowią o wielkości gry. Świadczą o niej te wszystkie elementy, które swoją nieobecnością uśpiły Liberty City w ostatniej odsłonie serii. Los Santos żyje, a tereny wokół niego promieniują energią.
Posiadacze konsol rozbijają się radośnie po Los Santos. Jaka jest szansa, że to samo będą mieli okazję robić posiadacze PC? Bardzo duża. Przyjrzyjmy się dowodom.
W mojej głowie panuje zamęt. Wolność jaką oferuje Grand Theft Auto V nie została mi zaaplikowana w sposób kontrolowany, tylko wciśnięta do gardła bez ostrzeżenia. Pięć godzin z nową produkcją Rockstar Games za mną – czas, który w większości współczesnych produkcji zwiastowałby zbliżający się koniec, tutaj wydał się kompletnie bez znaczenia. Nieoswojona wielkość gry powoduje nieprzyjemne uczucie totalnego zagubienia, a nawet onieśmielenia. Niewiele spraw zdołałem załatwić, jeszcze mniej zobaczyłem. Nie wiem w dodatku, czy to co widziałem na pewno mi się podoba.
Pewien użytkownik reddita zebrał w jedno zestawienie gry pecetowe, które w 2013 roku mogły się pochwalić największa różnicą pomiędzy ocenami przyznawanymi przez recenzentów, a tymi wystawianymi przez samych graczy.
Legiony rzymskie wkroczyły na dyski twarde konsumentów z bojowym okrzykiem na ustach, ale w wyjątkowo kiepskiej kondycji fizycznej. Recenzje gry nie są jednoznaczne i wahają się pomiędzy przychylnymi, i wyjątkowo krytycznymi – nie bez przyczyny, gra zmaga się z poważnymi problemami, nie tylko natury technicznej. Bez wątpienia całość zostanie spatchowana setkami megabajtów dodatkowych danych, ale czy usprawiedliwianie wpadki sformułowaniami w stylu „Empire był jeszcze gorszy!” czy „te gry w chwili premiery zawsze wymagały poprawek!” nie jest sporym nadużyciem?
Burzliwa reakcja, jaką wywołały w społeczności graczy pierwotne założenia Microsoftu względem Xbox One pokazała jasno - chcemy, by nowa generacja była starą generacją, tylko bardziej. Nie jesteśmy gotowi na przejście w cyfrową dystrybucję z miejsca, bo wciąż nie znamy korzyści jaką mogłaby nam przynieść. Ostatecznie więc zadowolimy się maszynami, których moc obliczeniowa jest wielokrotnie wyższa od tych, które stoją w naszych salonach od lat - byle tylko nikt nie przesadzał z rewolucyjnymi nastrojami. Sami przyznacie, że z dumnie brzmiącą zmianą generacji gamingu niewiele to ma wspólnego. Całe szczęście prawdziwa rewolta flankuje konsole by ostatecznie wejść z nimi w sojusz, bezlitośnie je rozgromić, bądź odejść w otchłań zapomnienia na zawsze - wszak historię piszą zwycięzcy.
Na przemian z (bolesną) przygodą z Total War: Rome 2 umilam sobie czas grając w nowego Splinter Cella, którego w ostatniej recenzji nie potraktowałem zbyt łagodnie. Już wtedy miałem za sobą kilka długich sesji z trybem wieloosobowym, o którym zresztą wypowiedziałem się w samych superlatywach, ale wydaje mi się, że to wciąż za mało. Od momentu premiery gram niemalże codziennie i wiem już teraz – to najbardziej emocjonujący multi ostatnich lat. Stu.
Głosy na internetowych forach są podzielone. Jedni mówią, że odnajdują w Blacklist ducha trylogii, inni (w tym ja) twierdzą że gdzieś się w tej odsłonie zagubił. Całą drugą grupę należałoby posadzić w jednej dusznej, przyciemnionej hali, zakazać odzywania się i odpalić im tryb Spies vs. Mercs. Momentalnie zmienią obóz.