W tym roku na już trzeci mój Pyrkon przybywałem mając dwa jasno sprecyzowane cele – ignorując wszelkie prelekcje czy konkursy, zagrać w jak największą liczbę planszówek oraz wypić jak najwięcej piwek ze znajomymi z kraju. Ponieważ zaś cel numer dwa spektakularnie nie wypalił i zamienił się w jeden wielki festiwal mijania się z prawie wszystkimi, mogłem się w całości skupić na „jedynce” i przekonać się, jak wygląda poznańska impreza z punktu widzenia fana gier bez prądu.
Nim jednak przejdę do świata rzucania kości i zbierania kart, słów kilka o ogólnych wrażeniach z tegorocznej edycji imprezy. Pyrkon w tym roku jakby zmalał, co szczególnie odczułem przy znacznie mniej upchanej stoiskami krainie wystawców (czyli tutejszym supermarkecie z gadżetami, książkami, komiksami itd.) oraz jakby mniejszej liczbie zazwyczaj wszędobylskich cosplayerów. To drugie jednak mogło być też złudzeniem spowodowanym pogodą, która zniechęcała do paradowania po otwartej przestrzeni, zamiast tego zachęcając do zabunkrowania się w którejś z hal.
A że łatwo było coś jak armię cosplayerów przegapić przekonałem się, gdy po całym dniu psioczenia, że z dwóch hal z wystawami zrobiła się w tym roku tylko jedna, dopiero wieczorem odkryłem, że jednak jest i druga – po prostu schowana w zupełnie innym miejscu niż rok wcześniej. Poza tym, nie zrozumcie mnie źle – nawet mniejszy niż zazwyczaj, Pyrkon to wciąż gigantyczna impreza, której skala potrafi zaimponować. Zwłaszcza, gdy jest się tam po raz pierwszy, co potwierdzał w zasadzie każdy spotkany znajomy, dla którego była to dziewicza edycja tej imprezy.
A propos bunkrowania się w ciepłych i przytulnych halach – w poprzednich latach pole planszówkowych bitew wprawdzie zwiedzałem jedynie przelotem, ale wydaje mi się, że zainteresowanie nie było nawet w małym stopniu tak wielkie jak teraz. Tutaj naprawdę było czuć, ze gry bez prądu przeżywają prawdziwy renesans i dawno wyszły poza krąg zainteresowania największych fanów tego typu spędzania czasu. Albo że pogoda się nie udała, ale optymistycznie wolę wierzyć w wariant numero uno.
Zainteresowanie przerosło też prawdopodobnie przewidywania organizatorów, bo stołów do grania przygotowano zwyczajnie zbyt mało. Znalezienie sobie wolnego stanowiska w zasadzie graniczyło z niemożliwością, efektem czego szczytem dobrobytu dla wielu graczy było stworzenie sobie improwizowanego stanowiska z kilku krzeseł, zaś standardem – granie w kącie na podłodze. Oczywiście można było też dołączyć do już zajętego stolika, ale jak się miało własną ekipę do gry, to kaplica.
Mimo tak dużego zainteresowania, na szczęście wypożyczanie gier odbywało się bardzo sprawnie. Całość podzielona została na cztery kolejki, służące kolejno do rejestracji, wypożyczania konkretnych gier, wypożyczania na zasadzie „chcę grać, ale nie wiem w co, doradźcie mi” oraz do zwrotów. Z wyjątkiem pojedynczych, krótkich zatorów, najczęściej tworzących się przy zwrotach, można było zostać obsłużonym w kilka minut.
Przy okazji mogę tu pochwalić skuteczność procedur dotyczących rzeczy znalezionych – w zamieszaniu powstałym przy rejestracji zostawiłem swój dowód, a gdy się zorientowałem po niecałej godzinie, był już dawno przekazany do biura rzeczy znalezionych, gdzie z kolei wydano mi go dopiero po dość zabawnej weryfikacji (spróbujcie odpowiedzieć z powagą na pytanie „jakie cechy charakterystyczne ma wasz dowód tożsamości?”). Szybko, sprawnie i profesjonalnie. |
Całość zorganizowano też tak, że w przypadku braku kompletu graczy, łatwo można było sobie znaleźć towarzystwo – wystarczyło odebrać od obsługi specjalny pomarańczowy balonik, który sygnalizował innym, iż chcecie dołączyć do zabawy. Skorzystałem z tej opcji raz i poszukiwania skończyły się po dosłownie dwóch minutach. Biorąc pod uwagę, że takich baloników wokół sali krążyło naprawdę niewiele, można spokojnie założyć, że i innym poszukiwania nie zajmowały długich minut.
Samo granie w planszówki na Pyrkonie jest o tyle ciekawie zorganizowane, że nie trzeba brać udziału w turniejach, by zabawę przekuć na darmowe fanty. Wraz z rejestracją gracze otrzymują specjalne karty, na których wypisane są różnorakie zadania do wykonania. Te w większości są dość proste i sprowadzają się do zagrania w konkretne tytuły, ale zdarzają się też całkiem ciekawe wyzwania – przy oddawaniu Potworów w Tokio musiałem na przykład zaryczeć jak Godzilla, a w Patchworku należało udokumentować na zdjęciu stworzenie perfekcyjnej kołdry.
Skumulowane za wykonywanie zadań podpisy można było wymienić na nagrody, choć niestety tutaj tez dał o sobie znać nadmiar uczestników i skwapliwe kumulowanie punktów aż do ostatnich godzin zabawy kompletnie nie popłacało – w niedzielę wszystkie cenniejsze nagrody się skończyły i półtora dnia grania w moim przypadku przełożyło się raptem na kilkanaście cukierków. Szkoda, bo rozczarowujący finał zatarł nieco bardzo pozytywne wrażenie z całej inicjatywy. No, ale co pograłem, to moje, a i samo wykonywanie "questów" było całkiem zabawne. I chyba nawet w końcu zrozumiałem do końca zasady Munchkina.
Podsumowując więc Pyrkon spędzony pod kątem grania w gry bez prądu, było całkiem nieźle, choć dawało się odczuć, że liczba zainteresowanych tego typu zabawą przerosła nieco organizatorów. Czy warto przybyć na tę imprezę tylko pod kątem grania w planszówki i karcianki? Myślę, że tak, bo to wciąż całkiem niezła okazja do wypróbowania sporej gamy tytułów, znacząco upraszczająca też proces znajdowania sobie towarzyszy do wspólnej gry. Za rok już raczej takim tematycznym monogamistą nie pozostanę, ale na pewno do hali gier bez prądu na jedną czy dwie partyjki zajdę.
O Pyrkonie bardziej ogólnie i z gigantyczną galerią przeczytacie na blogu Stylusem i Klawiaturą |