Słowo na niedzielę(1) - FM4 Frequency Festival - relacja. Część 1. - Bartek Pacuła - 8 września 2013

Słowo na niedzielę(1) - FM4 Frequency Festival - relacja. Część 1.

Weekend w Austrii. Sierpień 2013.

Dzień 1 – koncert - Tenacious D

Dzień 2 – koncert - System of a Down

Dzień 3 – koncert - Nick Cave & The Bad Seeds

Brzmi świetnie, prawda? Więcej – brzmi zajebi*cie, szczególnie jeżeli weźmie się poprawkę na to, że wszystkie trzy koncerty odbyły się w jednym miejscu, a w każdym dniu towarzyszyły im koncerty innych ,od Franz Ferdinand, przez Bad Religion, po Archive. Wszystko w cenie jednego biletu, wraz z niezapomnianym weekendem w oparach alkoholu, wśród 100 tys. ludzi spragnionych świetnej muzyki. Lub po prostu – Frequency Festival.

Frequency Festival(pełna nazwa – FM4 Frequency Festival) jest festiwalem muzycznym organizowanym nieprzerwanie od 2001 roku w Austrii. Do 2008 roku włącznie odbywał się niedaleko Salzburga, od 2009 ma miejsce w małym miasteczku St. Polten oddalonym od Wiednia o ok. 80km. Festiwal jest sygnowany znakiem FM4 – jest to duże austriackie radio zajmujące się głownie różnymi, mniej komercyjnymi, odmianami rocka oraz muzyką elektroniczną. W tym roku miałem przyjemność wziąć udział w tym 3-dniowym festiwalu, obejrzeć 10 koncertów, wypić niezliczoną liczbę piw, poznać ludzi z całego świata, ujrzeć rzeczy, których moje niewinne oczy jeszcze nie widziały i zobaczyć czym tak naprawdę są festiwale muzyczne. Ale po kolei.

Nasz namiot.

Dzień 0(noc z 14.08 na 15.08 do godziny 14.00 czyli 1. koncertu)

Wiedeń – jeśli spojrzeć globalnie – od Krakowa jest oddalony o metry, dosłownie. Dłużej się podróżuje obecnie z Krakowa do Gdańska, niż z Krakowa do Wiednia, można polecieć, skorzystać z niezastąpionej polskiej kolei lub też zdecydować się na podróż autokarem, co też wraz z kolegą, który jechał ze mną, uczyniliśmy. Wyjechaliśmy o 21 z kilkunastoma minutami z Dworca Autobusowego w Krakowie i w nocy szybko zmniejszaliśmy odległość między naszym celem podróży. Choć autokar był wybitnie niewygodny i spać się w nim za bardzo nie dało, to podróż minęła dość szybko. Ok. 5 byliśmy już w Wiedniu, gdzie bez znajomości miasta, wiedzy jak dojechać do St. Polten i jakiegokolwiek planu wysiedliśmy z autokaru(jak już wspominałem – naprawdę mało wygodnego). Na szczęście poznaliśmy Marko – gościa z Chorwacji, który był na FQ już rok temu i który świetnie się orientował co i jak, ponieważ mieszkał kiedyś w Wiedniu. Pojechaliśmy na dworzec, gdzie wsiedliśmy do pociągu, w którym pokonaliśmy 80km w ok. 20 minut(!). W porównaniu do PKP pociągi te wyglądają kosmicznie, kosmiczne też były prędkości jakie rozwijaliśmy. W St. Polten byliśmy już o 7, wokół nas ludzie zmierzający na ten sam festiwal. Na miejsce koncertów dotarliśmy pieszo(ok. 4 km spaceru), gdzie naszym oczom ukazało się morze, dosłownie morze ludzi. Wiedziałem, że to jest spory festiwal, ale nie sądziłem, że aż tak. Przy wejściu okazaliśmy bilety, nowo poznany kolega Marko przemycił kilka butelek polskiej wódki, ja zawiodłem niestety przy przemycie szklanej butelki z dżemem. Niepomny tego niepowodzenia udałem się na pole namiotowe. I tu po raz pierwszy ujrzałem prawdziwą skalę tego wydarzenia – na nasze miejsce, którego szukaliśmy ponad godzinę, ze scen festiwalowych szliśmy spacerem ponad pół godziny. Wszędzie po drodze były namioty, pijani faceci, napalone(i równie pijane) dziewczyny, nie było nawet metra kwadratowego, by rozłożyć namiot gdzieś bliżej. Sam festiwal ofiarowywał 2 sceny – główną(czyli Space Stage), mniej główną, ale równie ciekawą i niewiele mniejszą(tzw. Green Stage), kilka małych scen, sponosorwanych m.in. przez Red Bull-a i Strefę Nocną, która była de facto jednym wielkim klubem na otwartym powietrzu. Rozmiar przedsięwzięcia ogromny, przerósł moje wszelkie oczekiwania. Już o 9 mieliśmy rozłożony namiot i mogliśmy już tylko czekać na pierwsze koncerty. Sprawdziliśmy dokładnie set na pierwszy dzień. Archive. Zespół ten mógł stać się znany szerszemu gronu graczy, szczególnie polskich, po premierze trailera gry Cyberpunk 2077, gdzie ich piosenka z świetnego albumu Controlling Crowds pod tytułem Bullets idealnie dopełniała to, co działo się na ekranie. Poszedłem więc na Archive i…

Scena główna(Space Stage).

Dzień 1(15.08 -od koncertu Archive do koncertu Tenacious D)

…i do dupy, jednym słowem. Było naprawdę słabo. Nagłośnienie było fatalne, to raz. Trudno jest mi się cieszyć muzyką, kiedy jedyne co słyszę to perkusja. Po zgrzycie, jakim było nagłośnienie McCartneya na Narodowym, nie sądziłem, że prędko usłyszę koncert AŻ tak źle nagłośniony. A jednak. Po drugie – nie ma co się oszukiwać – Archive to nie jest muzyka na tego typu wydarzenia. Nie ta atmosfera, nie te emocje, nie ta publika. Z piosenki na piosenkę było co raz gorzej, ludzie wokół, już pijani, psuli i tak zepsuty przez nagłośnienie koncert, drąc się i tandetnie się nawzajem podrywając. Jedynym jasnym momentem była piosenka Fuck U, ale jedna piosenka to za mało, by uratować koncert, nawet tak dobra. Do namiotu(oczywiście po pół godzinnym spacerze) wróciłem załamany. Nie tego się spodziewałem. Pocieszałem się jednak, że Tenacious D, którzy mieli wyjść o 23.00 będą lepsi. Żeby zapewnić sobie dobre miejsca, jak najbliżej sceny, poszliśmy z moim kolegą na wcześniejszy koncert(który miał się rozpocząć o 21), jak się później okazało, na koncert Franz Ferdinand. Gdzieś jeszcze po drodze mignęło mi Empire of the Sun, lecz była to końcówka i widziana raczej z daleka. Sam Franz Ferdinand wypadł za to naprawdę nieźle, poprawiając mi humor. Nie znam tej grupy kompletnie, nie licząc ich największego chyba hitu – Take Me Out – lecz całkiem spodobało mi się to, co słyszę. FF grali swoje stare kawałki, a także kilka nowych(w tym naprawdę bardzo udany Evil Eye) ze swojej najnowszej płyty – Right Thoughts, Right Words, Right Action. Całość zakończyli imponującym solo na bębnach, na których grali wszyscy członkowie zespołu. Efektowne, dobrze brzmiące pożegnanie – naprawdę przyjemne zaskoczenie.

9 rano. (Już) pijani ludzie korzystają z pobliskiej rzeki.

O 23 nadeszła zaś chwila, na którą czekałem cały dzień. Zgasły światła, na scenie pojawił się feniks-penis, znany z okładki ostatniej płyty świetnego duetu(Rize of the Fenix), a Jack Black i Kyle Gass wyszli na scenę w mnisich habitach. Sam koncert był niesamowity. Panowie i publiczność świetnie się bawiła, usłyszałem praktycznie wszystko co chciałem, od klasycznych już Kickapoo i Beelzeboss, przez Death Starr, po Tribute czy Fuck Her Gently. Jako że i Jack, i Kyle są również aktorami, nie mogło zabraknąć filmiku, równie zabawnego, co obleśnego. Nagłośnienie, nie jak w wypadku Archive, nie zawiodło, wszystko brzmiało naprawdę bardzo dobrze, sam zespół też był w znakomitej formie. Dwie godziny koncertu minęły zdecydowanie za szybko, choć widok feniksa-penisa „wytryskującego” białe(a jakże) konfetti był na tyle śmieszny i absurdalny, że nie mogłem nie być zadowolony. Po koncercie czekał mnie jeszcze pół godzinny spacer, tym razem jednak był trochę inny, bo czas ten minął mi na słuchaniu jęków dochodzących z namiotów. Tak – adrenalina na koncercie potrafi nakręcić, ale o tym miałem się przekonać dnia drugiego, kiedy dane było mi zobaczyć System of a Down, z jakiś 6-7 metrów, na oko. Ale o tym, o Bad Religion, płonących walizkach, zakupach jakich nigdy jeszcze nie przeżyłem i życiu na festiwalu napiszę za tydzień.

PS. Pierwszego dnia, na samym początku, gdy czekałem na Archive, widziałem też koncert grupy o barwnej nazwie Killerplize. Kim oni byli? Nowo poznany kolega z Austrii wyjaśnił mi, że jest to grupa celująca w target głupiutkich austriackich nastolatek, które jedyne co czytają to Bravo. Słaby był to koncert, okrutnie słaby, dlatego wolę o nim zapomnieć. Po prostu zapomnieć.

Archive. Daleko i niewyraźny, ale Archive.
Bartek Pacuła
8 września 2013 - 09:09