Zabawa linkami wraz z olbrzymami - wrażenia po pierwszej serii Shingeki no Kyojin - Montinek - 5 października 2013

Zabawa linkami wraz z olbrzymami - wrażenia po pierwszej serii Shingeki no Kyojin

Może nie każdego to zainteresowało, a już na pewno nie każdy miał okazję tego doświadczyć, ale nie tak dawno sieć ogarnął straszny hype na pewną "odcinkową" produkcję. I nie mam na myśli jednego z tych serialowych tytanów ostatnich miesięcy – Gry o Tron czy też Breaking Bad… Co nie zmienia faktu, że wokół pojęcia „tytan” całość się kręci. Większość entuzjastów japońszczyzny pewnie już zorientowała się, o czym piszę. Anime Attack on Titan lub, jakby woleli puryści, Shingeki no Kyojin bardzo szybko zdobyło sobie spore grono fanów, wliczając niżej podpisanego. Jako że niedawno skończyła się nam pierwsza seria, chyba nie będę miał lepszego momentu, by podsumować swoje wrażenia z cotygodniowych seansów z tytanami.

Na samym początku pragnę zaznaczyć, że nie miałem styczności z mangą, na podstawie której zrealizowano anime, więc nie oczekujcie żadnych porównań. Opinie ludzi kumatych w temacie są strasznie skrajne, dla własnego dobra wolałem pozostać tylko przy oglądaniu animacji. Jak już się czegoś trzymać, to do końca. I bez spoilowania sobie dalszej fabuły...

Na samym początku oglądania najbardziej pociągające były same realia opowieści. Wszystko dzieje się w czasach stylizowanych na coś między końcem średniowiecza a nowożytnością, z pewną nutką steampunku w postaci specyficznego sprzętu do walki. Mamy muszkiety, charakterystyczną zabudowę, itd. Świat ludzi został zawężony do niewielkiej enklawy, otoczonej ogromnymi murami – trzema, wyznaczającymi kolejne strefy tego miasta-państwa. Powodem ich zbudowania było pojawienie się tytułowych tytanów – podobnych do ludzi olbrzymów, których z niezrozumiałych przyczyn jedynym celem jest tępienie naszego gatunku. Ani to mądre, ani kontaktowe, ale za to wytrzymałe jak diabli i prawie niemożliwe do pokonania. Tutaj ujawnia się wspomniana steampunkowa naleciałość, mianowicie do bólu efektowny i rajcujący oręż do walki z monstrami. Ma on postać uprzęży ze stalowymi linkami (wyposażonymi w czepne groty) oraz z silnikami napędzanymi gazem pod ciśnieniem. Jak nietrudno się domyślić, umożliwia ona podniebne akrobacje, tutaj tak obłędnie szybkie i pełne ewolucji, że taki Spiderman może od razu wyrzucić strój do kosza i wracać do collage’u. Dzięki zyskaniu przewagi wysokości ludzie mają szansę zaszkodzenia tytanom, których jedynym skutecznym sposobem zabicia jest czyste cięcie ostrzem przez kark.

Tłumy jak na premierę GTA V...

Od początku czuć, że unosi się jakaś grubsza intryga stojąca za całą aferą z tytanami, chociaż twórcy są wyjątkowo skąpi w dawkowaniu wyjaśnień. Mamy koniec pierwszej serii, a prawdę mówiąc, nikt z bohaterów ani na trochę nie zbliżył się do rozwiązania zagadki. Z tego też powodu wielu ludzi zarzuca temu anime, że w kolejnych odcinkach właściwie nic się nie działo. O przepraszam, działo się. Bardzo konkretnie się działo.

Dwie rzeczy, które są motorem napędowym „Shingeki no Kyojin” (i które trzyały mnie przy anime już po kilku odcinkach) to bohaterowie i sceny akcji. Główna trójca to Eren, Mikasa i Armin, trójka nastolatków (a jakżeby inaczej…), która po dość traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa wstąpiła do sił zbrojnych w celu odwetu na tytanach. Później losy wiodą ich do oddziału zwiadowców - wykolejeńców wypuszczających się za mur i próbujących dowiedzieć się czegoś o przeciwniku, a na każdym etapie służby spotykają pełno postaci drugoplanowych, z czego duża część jest naprawdę ciekawie nakreślona. Szczerze mówiąc, dużo ciekawiej od trójki głównych bohaterów, z której tak: Eren jest typowym „młodzieńcem z wizją”, koleś uparty jak osioł i pieniący się na każdym kroku (ustawowy krzykacz), Armin to mało waleczny (i mało męski) mózg wszelkich operacji, a Mikasa aspiruje do miana milczącej mścicielki oddanej przyjaciołom. Co tu dużo mówić, trochę stereotypowo. O wiele ciekawiej śledzi się losy pozostałych. Rozterki ludzi rzucających ciepłą posadkę w obstawie króla na rzecz słuszniejszej sprawy, skupionego na celu dowódcy zwiadowców czy w końcu ulubieńca tłumów – kaprala Leviego. W sumie też taki milczący profesjonalista w stylu Mikasy, ale do tego stopnia chłodny i wyrachowany, że nie sposób go nie polubić.

Eren i jego koleżanka... Aha, no i jeszcze obok stoi Mikasa :P

Akurat rozterki bohaterów i konflikty zostały zarysowane całkiem nieźle. Dzięki Bogu, bo duża część odcinków skupia się tylko na nich, nie dając w zamian zbyt wiele scen akcji. Jedyne zastrzeżenie, jakie mogę mieć, to momentami przydługie rozmyślania postaci albo dyskusje drążące przez pięć minut ten sam wątek. Trochę to męczy, ale to zmora niejednego anime. Za to całkiem zaskoczony jestem podejściem autorów do przeżywalności bohaterów. Może nie głównych, ale w kwestii postaci drugoplanowych twórcy wykazują się nie gorszym sadyzmem niż George R.R. Martin w cylu Pieśni Lodu i Ognia. Naprawdę, dawno nie widziałem w anime tak hurtowo masakrowanych bohaterów. A fakt, że ginęli ci całkiem przeze mnie polubieni, na przekór wszystkiemu podnosi autorów w moich oczach. Trzeba mieć jaja, żeby tak bezpardonowo pozbywać się sympatycznych twarzy.

Jednak najbardziej uderzają końcówki odcinków. I do końca nie jestem pewien, czy robią to w dobry sposób. Ja rozumiem, że trzeba nakręcić widzów na kolejny epizod, ale takiego natężenia cliffhangerów nie spotkałem nigdzie indziej. Nie czytałem mangi, ale założę się, że niektóre odcinki specjalnie posiadały dłużyzny tylko po to, by jakieś zaskakujące zdarzenie „wskoczyło” chronologicznie akurat na koniec epizodu. Cwaniaki… Dodajcie do tego fakt, że w kolejnym odcinku raczej nie znajdziecie odpowiedzi na gryzące Was pytania, a już na pewno dojdzie Wam kilka kolejnych zagwozdek. Nie wiem, jak w obliczu powyższego wytrzymać spokojnie do kolejnej serii.

Prawdopodobnie najfajniejszy ekwipunek o najgłupszej możliwej nazwie: "sprzęt do trójwymiarowego manewru"... Po prostu kocham polskie tłumaczenia.

Zostają nam jeszcze sceny akcji. Mają one to do siebie, że jest ich zdecydowanie mniej, niż by się chciało... Jednak gdy dochodzi do starć potrafi być soczyście. Zwłaszcza, gdy w dalszej części anime bohaterowie uzyskują coś (kogoś…) o nieporównywalnie większym potencjale bojowym, niż uprząż z linkami. Ewentualnie gdy do głosu dochodzą Levi albo Mikasa, robiący z mięsa tytanów istną sieczkę. Jest ostro i efektownie. W mojej opinii całkiem przyjemna jest też sama kreska anime, z momentam bardzo ostro zaznaczonymi konturami postaci. Wiem, że nie każdemu pasuje ten „sterylny” i kolorowy styl – entuzjaści starszych anime mogą narzekać – ale jak dla mnie pasuje do Attack on Titan. Gdyby tak tylko niektórzy tytani byli mniej groteskowi, a bardziej straszni z wyglądu, byłoby idealnie. Bo, powiedzmy sobie szczerze, olbrzym o twarzy miłego, pucułowatego dziadziusia, zajadający się z uśmiechem wrzeszczącymi ludźmi trochę burzy konwencję. Zamiast budować klimat beznadziei, po prostu śmieszy...

Jeśli jeszcze nie dało się tego wyczuć z poprzednich słów - TAK, wkręciłem się całkiem konkretnie. Głównie z tego powodu, że to kawał porządnej animacji, może nie jakieś wielkie objawienie, ale z przyjemnością się to ogląda. Przygody Erena i spółki są po prostu na tyle charakterystyczne, że nie wypada ich nie zobaczyć.

Montinek
5 października 2013 - 21:14