Kick-Ass był tym dla filmów o super-bohaterach, czym Kingsman powinien stać się dla kina szpiegowskiego. Eleganckim hołdem, szalonym pastiszem, odświeżeniem formy i doskonałą rozrywką. Mimo dosyć niefortunnej daty premiery (Tajne służby odbywają z góry przegrany frekwencyjny pojedynek z 50 twarzami Greya) każdy świadomy pochłaniacz efektownej filmowej zabawy powinien dać Kingsmanowi szansę. Ale skoro za sterem stoi Matthew Vaughn, który słabego filmu jeszcze nie nakręcił, to czy tak naprawdę coś mogło się nie udać?
"Kingsman" to niezwykle tajna, zabójczo skuteczna, ekstremalnie elegancka ponadpaństwowa agencja wywiadowcza, która od wielu dekad stoi na straży pokoju na świecie. Jej pracownicy to świetnie wyszkoleni dżentelmeni o aparycji nudnego kumpla jakiegoś księgowego, ale - jak to w szpiegostwie bywa - pozory mylą. Grzeczny pan w okularkach potrafi spuścić takie manto, że zęby bolą od samego patrzenia. Ale nawet tak sprawni szpiedzy czasem trafiają na kogoś lepszego. Gdy jeden z "królewskich" oddaje życie w służbie ludzkości, pojawia się wakat do zapełnienia przez jednego z młodocianych kandydatów. Harry Hart (Firth) to agent-wymiatacz, który z powodu niespłaconego długu pomaga pewnemu chłopakowi z problemami (Egerton) i odkrywa w nim bożą iskrę talentu, co czyni zeń idealnego kandydata. Wchodzenie w struktury agencji to tylko jedna strona medalu, wszak musi być jeszcze genialny złoczyńca (Jackson) z okrutnym planem i groteskowym zabójcą na zawołanie, którego nasi dobrzy kingsmeni muszą powstrzymać.
Powyższy akapit jest wszystkim, co trzeba wiedzieć o fabularnym tle tej szalonej filmowej jazdy. Kingsman: Tajne służby może nie zdobędą nagrody za scenariusz (i wcale do tego nie aspirują), ale gdyby przyznawano statuetki za klimat, znajomość materiału źródłowego, umiejętne ślizganie się po granicy oddzielającej kicz od sztuki i wylewającą się z ekranu akcję, to Vaughn i ekipa dostaliby pokaźny worek złotych ludzików do postawienia nad kominkiem.
Z jednej strony mamy do czynienia z filmem robiącym sobie jaja z gatunkowych banałów, z drugiej zaś każda chwila seansu daje się odczytać jako pełna szacunku laurka dla kina szpiegowskiego z lat 60-tych. Kingsman to rozrywkowe kino akcji, które potrafi w prosty i elegancki sposób zawrzeć niewyszukaną (ale cenną) metaforę o dojrzewaniu i wchodzeniu w ciuchy dorosłego, odpowiedzialnego, sprawnego i dobrze wychowanego mężczyzny. Vaughn z niezwykłą sprawnością zestawia kameralne sceny oparte na fajnym dialogu z wybuchowymi (i brutalnymi) sekwencjami akcji - nawiasem mówiąc występujące pod koniec filmu kilka minut w kościele jest prawdopodobnie jedną z najlepiej zainscenizowanych i nakręconych tego typu scen w ciągu ostatnich lat. Absolutne mistrzowstwo!
Duet Firth-Egerton to bardzo ciekawe połączenie. Ten pierwszy zaskakująco dobrze pasuje do roli bohatera kina akcji, zaś tego drugiego dotąd w niczym nie widziałem, ale chętnie zobaczę ponownie. Samuel L. Jackson jest dobry we wszystkim, czego się dotknie (choć nie ma tu mowy o postaci kalibru Julesa Winnfielda), a wspomagająca obsada w osobach Marka Stronga, Michaela Caine'a, Marka Hamilla, znanej ze Step Up 2 Sofii Boutelli czy debiutującej w kinie Sophie Cookson wypada co najmniej satysfakcjonująco. Dołóżmy do tego ociekający Bondem soundtrack, solidne efekty specjalne i wylewającą się z ekranu brytyjskość, a otrzymamy zaskakująco smaczny pakiet.
Kingsman: Tajne służby z miejsca atakują pozycję najlepszego rozrywkowego filmu 2015 roku. Konkurencja będzie oczywiście niezwykle silna (Avengers 2, Gwiezdne wojny), ale to tylko lepiej dla widzów. Aż prawie mam ochotę kupić sobie trzyczęściowy garnitur za 1750 dolarów. Oklaski!
PS Warta uwagi ciekawostka: w tym luźno opartym na komiksie Millara i Gibbonsa filmie tylko kilka postaci jest żywcem przeszczepionych z oryginału - m.in zabójca z ostrzami zamiast nóg. Scenariusz jednak zmienił płeć tej osoby, bowiem początkowo filmowcy zastanawiali się nad obsadzeniem w tej roli... Oscara Pistoriusa i nawet pytali jego przedstawiciela, czy Oscar byłby w stanie przekonująco zagrać mordercę. Ha.