Kiedy pod koniec czerwca składałem zamówienie przedpremierowe na swoją pierwszą konsolę Nintendo od niemal dwudziestu lat, nie spodziewałem się, że trzy miesiące później stanę się dzięki temu jednym z mimowolnych aktorów awantury, która przetoczy się przez spory fragment sieci.
Pierwsza połowa artykułu dość drobiazgowo opisuje zamieszanie wywołane przez premierę Nintendo Classic Mini: SNES. Jeśli wolisz od razu przejść do testów samej konsolki, przewiń w dół aż do nagłówka JA KONTRA MINI SNES.
A zaczęło się niewinnie – od zapowiedzi następcy ciepło przyjętej konsolki Nintendo Classic Mini: NES, powszechniej nazywanej Mini NESem. Nintendo Classic Mini: SNES powstał według podobnego schematu, co jego poprzednik – miała być to łudząco podobna z wyglądu do oryginalnego SNESa, miniaturowa konsolka z wbudowanym zestawem starannie wybranych najlepszych tytułów, jakie zadebiutowały na maszynce w czasach jej świetności. Cena jak na taki gadżet prezentowała się umiarkowanie atrakcyjnie – wynosić miała 80 Euro.
Pamiętając problemy z dostępnością, jakie nękały Mini NESa, postanowiłem zamówić jego następcę jeszcze przed premierą, przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ta pojawiła się w dość znanym sklepie internetowym Ultima.pl. Cena 389 PLN może była trochę zawyżona w porównaniu do sugerowanych dla Europy 80 Euro, ale w końcu sklep swoje zarobić też musi, a i towar był to wielce poszukiwany, na zastanawianie się nie było więc czasu. Zamówiłem, zapłaciłem.
Słuszność szybkiego podjęcia decyzji zakupowej potwierdziły niedługo potem inne sklepy. Kilka z nich zaoferowało podobną cenę pre-orderu co Ultima, większość jednak zażyczyło sobie 550 albo nawet 600 PLN, co zresztą wywołało oburzenie części graczy i falę krytyki – a z perspektywy czasu okazało się nie pazernością sklepów, lecz ich przezornością. Najtańsze zamówienie przedpremierowe rozchodziły się niewiarygodnie prędko, a i sklepy oferujące konsolkę w droższej cenie na brak zainteresowania nie narzekały. Mi pozostało z satysfakcją czekać na premierę konsolki, zaplanowaną na 29 września.
I niecałe dwa tygodnie przed premierą Mini SNESa się zaczęło. Ultima rozesłała maile do części osób, które złożyły zamówienie przedpremierowe. Sklep uczciwie przedstawił sytuację bez ściemniania – polski dystrybutor w ostatniej chwili drastycznie ograniczył ilość konsol, jakie trafią na nasz rynek, a do tego zażyczył sobie nieprzyzwoicie wysoką marżę. Ultima miała otrzymać pięć razy mniej maszynek niż zakładała, a żeby zarobić, musiałaby je sprzedawać za sześć stówek. W tej sytuacji grupie klientów, którzy najszybciej zamówili konsolę, zadano pytanie – czy chcą zrezygnować z zamówienia, czy wolą dopłacić 160 PLN i dostać konsolę nie za 389, lecz 549 PLN.
Mail szybko trafił na serwis Wykop.pl, gdzie rozpętał sporą aferę. Użytkownicy nie kryli oburzenia takim działaniem sklepu, Bezprawnik przeanalizował regulamin Ultimy i wykazał, że z prawnego punktu widzenia zamówienia muszą zostać zrealizowane. Zdecydowanie nie były to zbyt przyjemne dni dla pracowników warszawskiej firmy, obrywającej srogie baty za nie fair zagrywkę dystrybutora. W międzyczasie sklep Powerplay, postawiony w identycznej sytuacji, postanowił zrealizować wszystkie zamówienia w oryginalnej cenie, obracając tym samym nieciekawą sytuację w wielkie zwycięstwo – ich reakcja obiła się szerokim echem po sieci i zapewniła olbrzymią, pozytywną reklamę. A ja z zainteresowaniem obserwowałem ciąg wydarzeń, bowiem nie łapałem się do szczęśliwców, z którymi kontaktował się sklep i nawet nie wiedziałem, czy w ogóle będę miał okazję zdobyć konsolę, po starej lub nowej cenie.
Przyparta do muru Ultima.pl coś w tej sytuacji musiała wymyślić, by ratować twarz. Zdecydowano się na zaproponowanie użytkownikom kompromisu – cena pozostała na poziomie 549 PLN, ale różnica względem oryginalnej kwoty wszystkim zainteresowanym zostanie zwrócona w postaci kodów rabatowych do wykorzystania w ich sklepie. Taką propozycję dostałem w końcu i ja, bo najwyraźniej liczba anulowanych zamówień wystarczyła, bym przesunął się w górę kolejki. Zgodziłem się, mając już i tak plan zagospodarowania kodów rabatowych.
Z powodu całego zamieszania - wprawdzie z kilkudniowym opóźnieniem względem premiery, ale jednak - konsolka do mnie trafiła. A w międzyczasie okazało się, że sklep się ugiął przed najbardziej upartymi nabywcami i, jak donosi użytkownik Wykopu, od którego zabawa się zaczęła, zrealizuje zamówienia wybrańców w oryginalnej cenie. Także koniec końców sprawa skończyła się w miarę szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, może prócz Ultimy, której nadszarpnięto i wizerunek, i budżet. Zdecydowanie zbyt mało batów trafiło się natomiast polskiemu dystrybutorowi Nintendo, który zachował się w tym wszystkim wyjątkowo nie fair. To on powinien był oberwać za całe zamieszanie.
JA KONTRA MINI SNES
Zasadnicze pytanie przy tej aferze brzmi jednak – czy Nintendo Entertainment Classic: SNES wart jest tego całego zamieszania? Cóż, na pewno nie jest to produkt dla wszystkich. Patrząc stricte pod kątem użyteczności, w podobnej klasie cenowej bez większych problemów nabyć można PlayStation 3 czy Xboksa 360, które pod względem możliwości biją Mini SNESa na głowę. Do tego dochodzi kwestia emulatorów, choć tu już wchodzimy na śliski grunt legalności.
Dla kogo więc nowa konsolka Nintendo jest jak znalazł? Na pewno dla owładniętych sentymentem graczy, wychowanych na klasykach z oryginalnego Super Nintendo Entertainment System. W Polsce takowych jednak jest garstka – nasz kraj zaliczył niemal bezpośredni przeskok z trzeciej (NES, u nas raczej w formie Pegasusa i jego licznych klonów) do piątej (PSX) generacji konsol.
Konsola jest też świetnym wyborem dla miłośników retro grania oraz osób, które chciałyby nadrobić ten etap wirtualnej rozgrywki. Do tej ostatniej grupy zaliczam się zresztą i ja – era szesnastobitowców była dotąd czarną plamą w mojej historii gracza, na której tu i ówdzie znaleźć można było jedynie pojedyncze kropki tytułów, które w różnych okolicznościach udawało mi się nadrobić. Mini SNES ze swoją starannie dobraną dwudziestką klasyków to dla mnie wspaniała okazja na wypełnienie luki.
Pierwsza myśl, jaka przeszła mi przez głowę po rozpakowaniu pudełka brzmiała: „ależ to ustrojstwo jest małe!”. Niby „Mini” w nazwie zobowiązuje, grafiki w sieci dawały jakieś wyobrażenie, jak konsolka będzie się prezentować. A mimo to, widok konsoli stacjonarnej, która bez problemu mieści się na dłoni, wciąż zaskakuje.
W pudełku oprócz maszynki i zestawu okablowania (zamiast typowego zasilacza mamy kabel USB, który możemy podłączyć do adaptera albo bezpośrednio do telewizora) znajdują się dwa pady – w przypadku poprzednika zestaw podstawowy zawierał jedynie jeden kontroler, jest to więc zmiana mocno na plus. Gamepady mają też dłuższe niż ostatnim razem kable, przy czym niecałe półtora metra to wciąż nieco za mało, by bawić się komfortowo w każdych warunkach.
Z wyglądu są one wierną repliką oryginałów, także w kwestii jakości wykonania – sprzęt nie wzbudza szczególnego zaufania pod względem trwałości, przypominając bardziej prostą zabawkę niż choćby wypakowane najnowszą technologią Dual Shocki 4 czy Joy-Cony. Póki co, po kilku dniach ogrywania, nic się nie zepsuło, ale nie jestem pewien, czy aby stan ten się utrzyma w kolejnych miesiącach czy nawet latach. Trochę za dużo luzu jak na moje przyzwyczajenia mają też krzyżak oraz przyciski „Start” i „Select”, choć to już jest kwestia wierności oryginałowi, widocznie także w kwestii jego wad.
Sama konsolka już nie mogła być tak wierna oryginałowi, choć projektanci i tak wykazali się pomysłowością, stąd na przykład gniazda dla kontrolerów schowane są pod zaślepką imitującą klasyczne sloty na pady. Zniknęło oczywiście gniazdo na kartridże, a przycisk „Eject” przestał być funkcjonalny, oba jednak zostały odtworzone na obudowie, dzięki czemu konsolka faktycznie wygląda jak zminiaturyzowany klon oryginalnego SNESa. Przyciski „Power” oraz „Reset” pozostały w pełni funkcjonalne – zwłaszcza ten drugi przydaje się do powracania do menu głównego i wyboru innych gier. O ile przy kontrolerach miałem kilka uwag, tak wyglądowi samej konsoli nie mam do zarzucenia nic.
Pozytywne wrażenie podtrzymane zostało po uruchomieniu Nintendo Entertainment Classic: SNES. Estetyczne menu umożliwia wygodną nawigację po dostępnych grach oraz segregowanie ich według całkiem sporej liczby kryteriów – m.in. alfabetycznie, po ilości dostępnych graczy, dacie wydania, częstotliwości uruchamiania. Można także nałożyć filtr imitujący ekrany CRT czy wybrać sobie ozdobnik pustych pasów po bokach ekranu (gry oczywiście wyświetlają się w formacie 4:3).
Szczególnie interesującą opcją jest możliwość zapisywania z poziomu emulatora stanów gry w dowolnym momencie oraz… przewijania ich o kilkadziesiąt sekund w tył. Jeśli więc popełniliśmy jakiś błąd i chcielibyśmy go odkręcić, jak najbardziej jest to możliwe. Poziom trudności klasyków sprzed lat potrafi zajść za skórę, więc możliwość ta może się dla wielu graczy okazać wybawieniem. W zasadzie jedynym mankamentem systemu operacyjnego jest brak języka polskiego.
Na dobór gier można trochę marudzić – że nie ma Chrono Triggera, że przydałby się z jeden Mortal Kombat, że fajnie byłoby zagrać też w Bombermana. Wybierając tylko dwadzieścia gier spośród setek świetnych tytułów zawsze pominie się coś istotnego, ale osobiście uważam, że Nintendo poradziło sobie z selekcją naprawdę dobrze. Wśród dostępnych gier znajdziemy przedstawicieli wszystkich najważniejszych marek japońskiego giganta – od Mario, przez Kirby’ego, po Star Foksa i Zeldę. Zadowoleni będą fani bijatyk, samochodówek, platformówek, gier wyścigowych. Autentycznie nie ma tu tytułów słabych – jeśli potrafi się przymknąć oko na oprawę graficzną, to każdy jeden z tych tytułów oferuje tony miodu na wiele godzin zabawy. No i jest ten osławiony, nigdy wcześniej nie dostępny Star Fox 2, który dla części fanatyków sam w sobie będzie uzasadnieniem zakupu Mini SNESa.
Czy jestem zadowolony z zakupu najnowszej konsoli Nintendo? Zdecydowanie, nawet pomimo tego, że koniec końców zapłaciłem za nią więcej niż przewidywałem (choć różnica mi się zwraca w kuponach). Czy jednak poleciłbym ją nieprzekonanym? Nie, ponieważ nie jest to produkt dla nich. To maszynka skierowana do ściśle określonego grona odbiorców. Jeśli do niego należycie, możecie już rozpoczynać polowanie na konsolkę. Pewnie zresztą już ją w domowym zaciszu posiadacie i podobnie jak ja, jesteście z zakupu zadowoleni. Jeśli uważacie, że jest to przesadnie droga zabawka, którą z powodzeniem zastąpi emulator – to nawet przy bezpośrednim kontakcie zdania nie zmienicie.