Wczoraj zaserwowano prawdziwą ucztę dla takich jak ja, którzy od dziesięciu lat z uporem godnym lepszej sprawy wyczekują Final Fantasy XV. Gdy gra była jeszcze znana pod tytułem Final Fantasy Versus XIII, moje i wielu innych oczekiwania względem tego tytułu były gigantyczne – produkcja zapowiadała się na objawienie, które jako pierwsze od wielu lat ma realne szanse przywrócić serii jakość znaną z odsłon na pierwsze PlayStation. Później robiło się już tylko gorzej – przedłużający się developing, pogłoski o skasowaniu projektu. Nadzieja wróciła trzy lata temu, gdy ujawniono, że Versus awansował do miana pełnoprawnej odsłony cyklu, ale kolejne wieści skutecznie studziły entuzjazm – zmiany na stołku głównodowodzącego całym projektem, plany uczynienia gry prostszej i skierowanej do szerszego grona graczy (bo to się przecież zawsze dobrze kończy...), modyfikacja fabuły, z wycięciem Stelli, która miała być jedną z najistotniejszych postaci w grze, na czele. Po tych wszystkich rewolucjach już nie wyczekiwałem mesjasza jRPGów – została mi tylko nadzieja, że wyjdzie z tego chociaż przyjemny przedstawiciel gatunku. To, co pokazali wczoraj Japończycy, przywróciło mi wiarę w ten projekt.
Superman, jeden z ostatnich żywych mieszkańców planety Krypton, obdarzony nadludzkimi mocami tytan, który postanowił poświęcić życie obronie Ziemian – tych samych, którzy przyjęli i wychowali go jak swego. Batman, playboy-milioner, który po tym, jak był świadkiem morderstwa rodziców, gdy był dzieckiem, przeszedł morderczy trening i, wykorzystując sprawność fizyczną, genialny umysł i rodzinne bogactwo, stał się postrachem przestępczego półświatka w mieście Gotham. Już wkrótce te dwie superbohaterskie ikony zderzą się ze sobą na ekranach kin w filmie Batman v Superman, superprodukcji mającej na dobre rozkręcić kinowe uniwersum DC Comics. Nie będzie to jednak pierwsze spotkanie Supermana i Batmana – w komiksach obie postacie łączą skomplikowane relacje, które zmieniały się na przestrzeni lat, niejednokrotnie stawiając ich na pozycjach przyjaciół, rywali, a także wrogów.
Dziś swe dwudzieste urodziny obchodzi seria Resident Evil. Cykl, który nie tylko jest prawdopodobnie najsłynniejszą serią survival horrorów w historii gier wideo, ale też jedną z bardzo nielicznych produkcji, które z powodzeniem udało się przeszczepić na grunt kinowy. Tam cykl od lat radzi sobie doskonale i zdołał wyrobić własną rozpoznawalność w oderwaniu od materiału źródłowego. W artykule tym jednak nie zamierzam śledzić burzliwych losów serii oraz jej kilkudziesięciu spin-offów ani przyglądać się bliżej temu, jak przez lata coraz mniej w niej było horroru, a więcej akcji. Nie poświęcę też czasu analogicznej drodze, jaką przeszły filmy z Millą Jovovich. Zamiast tego chciałbym zwrócić Waszą uwagę, drodzy czytelnicy, na to, jak Capcom, japoński moloch posiadający prawa do tego cyklu, jak mało kto wyspecjalizował się w gatunku interaktywnych horrorów, tworząc obok swej flagowej sagi całą gamę innych straszaków – i na to, jak seria Resident Evil zainspirowała kilka innych, równie kultowych serii tego wydawcy, samemu od czasu do czasu również pożyczając od bratnich produkcji to i owo.
Netflix w końcu mnie zawiedzie. Przy liczbie produkowanych rocznie sezonów seriali, nad jakimi amerykański gigant sprawuje piecze, niemożliwym jest, by udało się cały czas utrzymywać wysoki poziom i każdy jeden serial sygnowany tą marką, po jaki sięgam, okazywał się w najgorszym wypadku bardzo dobry. W końcu czegoś nie uda się dopilnować i gdzieś wśród kolejnych sezonów Narcosa, House of Cards czy kolejnych produkcji superbohaterskich trafi się jakiś potworek, który srodze zawiedzie wygórowane oczekiwania. To po prostu kwestia rachunku prawdopodobieństwa. Na szczęście dzień ten jeszcze nie nastał – drugi sezon Daredevila w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi.
Już nie dni, a godziny dzielą nas od premiery drugiego sezonu zeszłorocznego hitu serialowego, Daredevila, stworzonego i dystrybuowanego przez stację Netflix. Tak jak pierwsza seria koncentrowała się na przedstawieniu początków superbohaterskiej kariery Matta Murdocka i na starciu z królem przestępczego półświatka Nowego Jorku Wilsonem Fiskiem, tak druga w dużej mierze poświęcona zostanie wprowadzeniu dwójki interesujących postaci, które podobnie jak Daredevil walczą ze złem, ale robią to nie bojąc się przekraczać granic moralnych i bez skrupułów mordując złoczyńców.
Gry komputerowe nieustannie ewoluują. Jeden wyjątkowo udany mechanizm rozgrywki zostaje ochoczo kopiowany przez innych twórców, z czasem stając się powszechnym standardem. Apteczki odnawiające punkty życia zostały wyparte przez samoregenerujące się zdrowie. System chowania za osłonami przez jakiś czas był punktem obowiązkowym niemal każdej gry akcji z kamerą osadzoną za plecami bohatera. Za sprawą postępu rodzą się zupełnie nowe gatunki i podgatunki gier. Jednakże, ma to swoją cenę. Wiele starych rodzajów gier wideo nie potrafi dostosować się do zmian. Albo wręcz przeciwnie, ulegają one tak dużej ewolucji, że przestają przypominać to, czym pierwotnie były. Tak jak na przykład szalenie popularne w erze salonów gier chodzone bijatyki, zwane również beat’em upami lub rzadziej brawlerami.