Netflix w końcu mnie zawiedzie. Przy liczbie produkowanych rocznie sezonów seriali, nad jakimi amerykański gigant sprawuje piecze, niemożliwym jest, by udało się cały czas utrzymywać wysoki poziom i każdy jeden serial sygnowany tą marką, po jaki sięgam, okazywał się w najgorszym wypadku bardzo dobry. W końcu czegoś nie uda się dopilnować i gdzieś wśród kolejnych sezonów Narcosa, House of Cards czy kolejnych produkcji superbohaterskich trafi się jakiś potworek, który srodze zawiedzie wygórowane oczekiwania. To po prostu kwestia rachunku prawdopodobieństwa. Na szczęście dzień ten jeszcze nie nastał – drugi sezon Daredevila w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi.
Trzynaście świeżych odcinków przygód zamaskowanego obrońcy Hell’s Kitchen to kontynuacja wierna starej zasadzie „tak jak wcześniej, tylko więcej i bardziej”. Każda atrakcja pierwszego sezonu – ciekawa fabuła, świetne postacie, piękne sceny walki – została jeszcze bardziej podkręcona. Nowych wątków jest tyle, że zniknęły okazyjne momenty nudy, jakie można było poczuć rok temu, do bohaterów dołączyło kilka równie barwnych nowych twarzy, zaś choreografowie przygotowali znacznie więcej scen walk zostawiających daleko w tyle większość nastawionych na nie kinowych blockbusterów.
Po upadku Wilsona Fiska w Hell’s Kitchen zatliła się nadzieja. Przestępczość zorganizowana otrzymała potężny cios, wielu skorumpowanych gliniarzy straciło pracę, zaś mieszkańcy zyskali nowego zamaskowanego obrońcę, w którego mogą wierzyć i któremu zaczęli ufać. Nie potrzeba jednak było dużo czasu, by sytuacja zaczęła się znowu pogarszać. Na pusty przestępczy tron zęby sobie zaczęły ostrzyć liczne gangi. Gdy wojna zaczęła wisieć na włosku, pojawił się jednak nowy gracz. Tajemniczy człowiek, który z wojskową precyzję likwiduje członków kolejnych gangów. Nikt nie wie, kim jest ani czego tak naprawdę chce, jednak jego nieposkromiona rządza mordu sprawia, że szybko robi sobie wiele wrogów. Ludzie nadają mu pseudonim – Punisher.
Daredevil stawia sobie za cel powstrzymanie tajemniczego mordercy, nim ten w swoim szale zabijania doprowadzi do śmierci niewinnych. Sprawa jednak okazuje się być znacznie bardziej skomplikowana i szybko okazuje się, że przeszłość mężczyzny skrywa w sobie tajemnice, której ujawnienia ktoś wysoko postawiony stara się za wszelką cenę zapobiec. Na dodatek jest to jedynie część kłopotów, jakie spadają na Matta Murdocka. Karen i Foggy’emu, jego współpracownikom z kancelarii prawniczej, coraz trudniej zaakceptować podwójne życie przyjaciela, przez które ten zaniedbuje swoje obowiązki w pracy i regularnie ich zawodzi. Nieoczekiwanie w mieście pojawia się też dawna miłość bohatera, która wpędza go w kłopoty, przy których kwestia Punishera wydaje się być dziecinną zabawą...
Fabuła drugiego sezonu Daredevila jest znacznie bardziej treściwa od tej z „jedynki”. Wątków jest sporo, powraca niemal cała obsada wcześniejszej serii (w tym wiele osób, których powrotu wcale się nie spodziewałem), dochodzą też liczne nowe twarze. Tym razem opowieść podzielono na dwa równolegle rozgrywane motywy przewodnie. Jeden skupia się na Punisherze i związanym z nim spiskiem. Ta część serialu jest mocno podobna do pierwszego sezonu – z jednej strony mamy Matta próbującego powstrzymać przeciwnika za pomocą pięści, z drugiej zaś jego współpracownicy z kancelarii, Foggy i Karen, wykorzystują bardziej przyziemne metody dotarcia do prawdy. Tym razem błyszczy zwłaszcza Karen, której postać została znacząco rozwinięta i już ostrzę sobie zęby na moment, gdy w trzecim bądź czwartym sezonie jej historia osiągnie apogeum w postaci adaptacji komiksu Born Again.
Drugi główny motyw całego sezonu związany jest z wspomnianym wcześniej powrotem dawnej miłości Murdocka – doskonale wyszkoloną w walce Elektrą. Ta część historii jest znacznie bardziej superbohaterska, szybko bowiem na scenie pojawia się Hand, starożytna organizacja ninja-zabójców znających kilka paranormalnych sztuczek. Mamy nieśmiertelnych wojowników, starożytną wojnę toczącą się w cieniu, pradawną broń mającą dać władzę nad światem. Twórcy w tym wypadku mocno balansowali na krawędzi, starając się mimo wszystko utrzymywać możliwie realistyczny ton całej historii. Wyszło im to całkiem nieźle i na szczęście ani przez moment nie czuć, że nagle robi się z tego paranormalny cyrk.
Przede wszystkim jednak wątek ten ma jedną, bardzo istotną konsekwencje dla serii – wprowadzenie dużej ilości doskonale wyszkolonych wojowników pozwoliło na pokazanie więcej efektownych starć. W pierwszym sezonie mało kto mógł dorównać Daredevilowi – większość jego przeciwników stanowili zwykli uliczni przestępcy, których jedyną przewagą nad DD stanowiła liczebność i ewentualnie uzbrojenie. Tym razem, choć uliczne rzezimieszki wciąć się zdarzają, większość starć toczy się przeciw doskonałym wojownikom i pojedynki stały się jeszcze bardziej finezyjne. Punisher, Elektra, wojownicy Hand – Matt tym razem niejednokrotnie staje naprzeciw osobom równie sprawnym bojowo jak on, które potrafią spuścić mu konkretny łomot nawet w starciu jeden na jednego. Ponadto, choć może to być wrażenie wywołane większym nagromadzeniem wątków, wydaje mi się, że pojedynków jest więcej niż w pierwszym sezonie. Choreografowie ponownie się popisali i oglądanie walk to czysta przyjemność dla oczu. Ponownie znalazło się też miejsce dla cudownej, kręconej jednym ujęciem kilkuminutowej sekwencji walki, która wywołuje równie dobre wrażenie jak słynna już scena walki w korytarzu z zeszłego roku.
Nie sprawdziły się krążące od kilku dni informacje i drugi sezon nie doczekał się pełnego polskojęzycznego dubbingu. Zamiast tego mamy lektora oraz napisy. Wypróbowałem te drugie i oceniam je na zaledwie poprawne – sporo kwestii zostało przetłumaczonych przeinaczając sens oryginalnych wypowiedzi, pojawiło się też kilka błędów, najczęściej w postaci brakujących tu i ówdzie spacji. Moim zdaniem niepotrzebnie przetłumaczono część angielskojęzycznych nazw organizacji – zrobienie z Hand Ręki jeszcze ujdzie, ale już Chaste brzmi zdecydowanie lepiej niż Czyści. Razi to szczególnie przez niekonsekwencje - Daredevila, Punishera czy Sticka nikt już (na szczęście!) tłumaczyć się nie odważył. |
Tak jak irytował mnie Jon Bernthal w swojej chyba najbardziej rozpoznawalnej roli w The Walking Dead (inna rzecz, że ciężko o postać z tamtego serialu, która by mnie na dłuższą metę nie wkurzała...), tak jego wersja Punishera to chyba najlepsze wydanie Franka Castle jakie gościliśmy na ekranie – i nawet w żaden sposób nie przeszkadza fakt, że ikoniczna czacha na jego klatce piersiowej pojawia się bardzo późno. Nie tylko jest on bezwzględnym mordercą o poczuciu humoru czarnym jak dusza pełnokrwistego Sitha – jego mowa ciała pełna jest do tego gestów i tików nerwowych charakterystycznych dla typowych socjopatów. Jego wprowadzenie do tego świata wypadło doskonale, zaś konfrontacje między nim a Daredevilem i spory o to czyje metody walki z przestępczością są właściwe nadają całemu sezonowi dodatkowego kolorytu.
Jeśli chodzi o drugą gwiazdę tej serii, Elektrę, to komiksowi puryści mogą przeżyć mały szok – w tym wypadku Netflix całkowicie zmienił charakter tej postaci i z chłodnej, profesjonalnej zabójczyni zrobił zabójczynię pełną energii, humoru i pasji. Zmiana ta początkowo mnie nieco raziła, ale szybko dałem się przekonać Élodie Yung i jej urokowi. Toksyczny związek między nią a Mattem nakreślono świetnie, oboje słowami nieustannie się krytykowali i wyrażali do siebie niechęć, jednak chemia między postaciami dobitnie pokazywała, że mimo to szaleją na swoim punkcie i to, że Murdock przy niej nieustannie głupiał, w żaden sposób nie dziwiło ani nie przeszkadzało. Reszta obsady utrzymuje wysoki poziom znany z pierwszego sezonu – szczególnie dobrze wypada wspomniana już wcześniej Karen Page grana przez Deborah Ann Woll.
Trzynaście odcinków drugiego sezonu Daredevila pochłania się jeden za drugim z olbrzymią przyjemnością. Jedyna wada poprzedniego sezonu, nadmierne rozciągnięcie niektórych ze scen, tym razem prawie się nie zdarza, choreografia walk trzyma mistrzowski poziom, na dodatek jest ich jeszcze więcej. Nowowprowadzone postacie wypadają doskonale, stara obsada nadal daje rade, ekipa realizatorska ponownie zaś bawi się kolorystyką kadrów, tworząc wyjątkowo klimatyczne sceny. Do tego fabuła wciąga, ma sens i trzyma w napięciu, nawet jeśli niektóre ze zwrotów akcji idzie wcześniej przewidzieć. Netflix mnie kiedyś zawiedzie – ale póki co pozostaje serialowym królem.