Moja muzyka - g40st - 10 kwietnia 2011

Moja muzyka

Fsm zakamuflowanie postuluje o zwiększenie liczby wpisów na gameplayu dotyczących muzyki, a że akurat jestem w nastroju x-factorowo-mustbethemusicowym (żartuję), to pozwolę sobie zanotować kilka zdań o płytach, które wpłynęły w jakiś sposób na mój gust i sposób postrzegania muzyki. Z góry zaznaczam, że  nie mam pojęcia jakie w tej chwili obowiązują trendy i jak większość Polaków od kilku lat karmię się głównie tym, co wypluwają z siebie różne telewizornie i radyja. Zdanie tylko pozornie przeczy samemu sobie, bo to co jednym uchem wlatuje, drugim natychmiast umyka. Nie wiem kto to jest Justin Bimber, nie mam pojęcia czy Dziubdziński nadal szefuje Metal Hammerowi i czy ten periodyk reklamowo-satyryczny jeszcze w ogóle się na naszym rynku ukazuje. Ale to nie ma znaczenia wobec trzech płyt, które kiedyś poturbowały mnie niemal do nieprzytomności. Kolejność zupełnie przypadkowa.

Metallica – Master of Puppets

Były takie czasy, że muzykę nagrywało się z radia. A konkretnie z audycji trójkowych puszczanych późno w nocy. Pan przy konsolecie załączał całą płytę, inny pan naciskał na swoim wysłużonym Kasprzaku czy Hanii przycisk nagrywanie i tak to leciało. Bardzo podobnie zresztą w czasach „przedustawowych” nagrywało się z radia gry na mydelniczkę. Ale mniejsza z tym.

MoP nie ma ani jednego słabego punktu. Od potężnego Battery, przez utwór tytułowy, genialne Sanitarium i jeszcze genialniejszego Oriona jest absolutnym absolutem, który uczynił kiedyś Metallikę tak wielką, że już nigdy, moim zdaniem, zespół do tego poziomu nawet się nie zbliżył. Owszem, Justice jest świetny, czarny album świetny i przystępny, ale to już były ostatnie podrygi. Metallica nie skończyła się na Kill’em All, ale w sumie niewiele później. Chociaż ostatnia płyta nawet mi się podoba.

Nirvana – Nevermind

Nigdy nie byłem fanem Nirvany, Kurta Cobaina czy całego nurtu muzycznego, określanego mianem grunge. Śmigający w krótkich, kraciastych spodenkach na deskorolkach panowie z Seattle nigdy mnie nie kręcili. Ale płyta Nevermind była objawieniem. Arcydziełem, które mogłem słuchać i słuchać. Bez końca. Kwintesencja bezkompromisowej szczerości podsycana szaleństwem frontmana, który jak wielu dotkniętych palcem bożym geniuszy skończył w taki sposób, że aż żal wspominać. Zeskrobywanie mózgu ze ściany zapewne nie jest zbyt przyjemne.  Pamiętam tamtą atmosferę i ludzi, którzy odkryli Nirvanę dopiero po śmierci wokalisty. Coś jak z Freddim Merkury, tylko na nieco mniejszą skalę.

Emperor – Anthems to the Welkin At Dusk

Nikt nie wykonuje tak przepięknych czarcich hymnów, jak Emperor. Norweski zespół blackmetalowy, którego rozpad kilka lat temu jest dla mnie osobiście wielkim ciosem. Hymny do Welkina to najlepsza obok IX Equilibrium płyta szajki satanistów i rodzaj blacku, który mi najbardziej odpowiada. Czyli nie żadne rzępolenie na jednej strunie, brzmiące jak pszczoły zamknięte w słoiku, nie bufoniaste orkiestracje, rozdęte na miarę operetki śmiesznych panów w makijażach, ale muzyka środka. Potężna, surowa klimatycznie, ale i melodyjna. I niesamowicie bogata aranżacyjnie. Ihsahn to obecnie jeden z najważniejszych muzyków rockowych Europy. A może i świata? Albo i Drogi Mlecznej.

Na zakończenie dopiszę kilka płyt, pod których wpływem działania jestem do dzisiaj, ale z jakichś powodów nie załapały się do powyższej trójki:

Megadeth - Rust In Peace – za Hangar 18

Guns n’ Ross – Apetite for Destruction – za Welcome to the Jungle i Paradise City

Iced Earth – Burnt Offerings – za piekielny klimat i genialny wokal Matta Barlowa

Slayer – Reign in Blood – za szybkość i bezkompromisowość

Led Zeppelin – I – za bycie pierwszymi

Pink Floyd – Dark Side of the Moon – za magię

Queen – Innuendo – za utwór tytułowy

g40st
10 kwietnia 2011 - 14:53